Okładka wzięta z publio.pl |
Info:
Autor:
Dia Reeves
Tytuł:
Krwawy fiolet
Tytuł
oryginału:
Bleeding Violet
Wydawnictwo:
Nasza
Księgarnia
Rok
wydania:
2011
Liczba
stron:
344
To miała być przypadkowa lektura. Wiecie, jak to jest, kiedy na
półce stoi wiele książek, które ma się od dawna, ale jakoś
jeszcze nie było okazji po nie sięgnąć. W ten właśnie sposób
poznałam Hannę i jej rzeczywistość – zaskakujący świat z
pogranicza jawy i snu, w którym nie ma rzeczy niemożliwych.
Hanna ucieka ze starego domu i udaje się na poszukiwania matki,
której nigdy nie znała. Kiedy w końcu znajduje budynek w Portero
oznaczony numerem 1821, ogarniają ją wątpliwości. Nigdy jednak
się nie poddawała, więc i tym razem postanowiła, że zrobi
wszystko, by jej matka przygarnęła ją i – być może –
pokochała. Ale to małe miasteczko we Wschodnim Teksasie kryje wiele
tajemnic, z którymi przyjdzie się Hannie zmierzyć. Wedle
wszystkich zasad logicznego myślenia naprawa stosunków z Hanny z
matką powinna być na ostatnim miejscu na jej liście zmartwień.
Od samego początku niewinnego czytelnika ogarnia strach przed nieco
schizofreniczną bohaterką, która rozmawia z duchami i widzi jakieś
krwawe szyby, szklane posągi oraz dziwnych, ubranych na czarno
ludzi. Dopiero z biegiem czasu jest on wciągany w zawiłe
tłumaczenia, które nieco rozjaśniają mu w głowie, otóż, mówiąc
w telegraficznym skrócie, Hanna jest szalona. Przez to, a może
właśnie dzięki temu, znaczna część powieści przypomina opis
snu. Wiele razy próbowano już opisywać tę logikę wizji
onirycznych (ha! nie, nie spałam wtedy na polskim!), gdzie przecież
racjonalny umysł jak na dłoni widzi niedociągnięcia i absurdy.
Pierwszy raz jednak miałam do czynienia z niemal mistrzowskim
oddaniem gwałtownych zmian otoczenia w snach oraz reakcją
bohaterki, która wszystko brała za halucynacje i była do tego
niemal przyzwyczajona.
Już dawno żadna lektura nie wciągnęła mnie tak w swą fabułę –
wprost nie mogłam się powstrzymać przed przewróceniem kolejnej
strony, potem czterech, potem dwudziestu, aż w końcu zauważałam,
że jest druga w nocy, a ja mam na rano do szkoły. Myślę, że winę
za moje zarwane noce ponosi lekki i nieco ironiczny język autorki,
która w roli narratora postawiła samą Hannę. Koniec końców
zabieg okazał się być strzałem w dziesiątkę, ale racjonalna
część mojego mózgu cały czas nie może dojść do tego, jak
można powierzyć szalonej dziewczynie zadanie opisywania jeszcze
bardziej szalonych miasta i wydarzeń?
Jest
to powieść młodzieżowa, więc nie sposób było nie umieścić w
niej wątku poświęconego czemuś więcej niż przyjaźni między
bohaterami przeciwnych płci. Z tym, że Krwawy
fiolet
jest oderwaniem od wszelkich schematów. Czytelnik nie uświadczy tu
trójkącika miłosnego, rozterek bohaterki „kocham go, nie kocham
go” ani delikatnego flirtu przez pół powieści. Dzięki temu, że
Hanna jest szalona, nie zwraca uwagi na to, co wypada, a czego nie i
już pierwszego dnia w nowej szkole siada na kolanach najbardziej
wyróżniającemu się chłopakowi, który jako jeden z nielicznych
ma na sobie ubrania w innym kolorze, niż czarny – zielone.
Żeby nie było, „dziwaczność” tego stroju jest uzasadniona –
chłopak zabija potwory, które grasują po całym mieście. No
wiecie, latające pijawki, olbrzymie zmutowane skorpiony, przecież
to dla nas absolutna codzienność, nie? W każdym razie autorka
często nie pochyla się głębiej nad scenami z dużą ilością
śluzu i innych płynów ustrojowych, tylko jakby przepływa nad
nimi. Nie znaczy to jednak, że je pomija. Po prostu nie opisuje ze
szczegółami, te zostawia dla scen bardziej... ludzkich.
Czytając
Krwawy
fiolet
nie raz czułam się trochę jak stara, zgrzybiała i pokryta mchem
dewotka, ponieważ coś mi się nie zgadzało, kiedy Hanna opowiadała
swojej mamie, jak to w wieku czternastu lat uprawiała pierwszy seks
w saunie i nie było to wygodne, bo gorąco znacznie utrudniało tę
czynność. Potem postanowiła pozaliczać wszystkich kolegów z
klasy w kolejności alfabetycznej, tylko że nie doszła nawet do
„b”, bo była tak wykończona, że dała sobie spokój. Jej tata
o tym wiedział, a matka po usłyszeniu całej opowieści niemal
klaskała z podziwem. Wydaje mi się, że nawet jeśli się pracuje
na stanowisku call girl, ma się w sobie na tyle przyzwoitości, by
nie zachęcać dzieci (tak, czternaście lat to jeszcze jest dziecko)
do spółkowania w tak młodym wieku. W ogóle Hanna, chyba przez to
swoje szaleństwo, nie należała do grzecznych, ułożonych
dziewczynek. Bo kto normalny rozsmarowuje własną krew na ścianach
w kuchni?
Podsumowując:
Ogromne gratulacje za wykreowanie szalonej bohaterki składam na ręce
autorki. Naprawdę, odwaliła kawał dobrej roboty i przykrywało to
zdarzające się luki w fabule lub inne niedociągnięcia, bo nie
jest łatwo stworzyć tak INNĄ postać od wszystkich znanych. Poza
tym opisy rzeczywistości i momentów, które miały choć trochę
przerazić czytelnika, były wykonane niemal mistrzowsko i w każdym
takim momencie ujawniał się absurd. Autorka ani na chwilę nie
zeszła z obranej ścieżki, za co jej dziękuję.