piątek, 15 maja 2015

Sławna aktorka chodzi do mojego kościoła!


Jedyna sensowna odpowiedź na zdanie tego typu to znane amerykańskie so what?. Bo przecież to osoba jak każda, też ma możliwość robienia tego, na co ma ochotę. Nie będzie przecież zamawiać osobnej mszy tylko dla siebie, dlatego że jest sławna, prawda? A no właśnie niekoniecznie.

Z takiego założenia wychodzi przynajmniej część koleżanek mojej młodszej siostry (na całe szczęście nie było mi dane poznać ich osobiście). Wystarczyło by pani Sławna – nie podam prawdziwego nazwiska, nie dam wam tej satysfakcji - przyszła na mszę dla dzieci, na 11, kiedy są tłumy, ze swoją córką (?) i już obskoczyły ją, błagając niemal o podpisy. Polska to nie Ameryka, nie wydaje mi się, żeby osoby znane specjalnie zmieniały kościoły, restauracje, sklepy, żeby jak najwięcej ludzi je zobaczyło, strzeliło sobie z nimi fociszkę i ubłagało autograf. U nas paparazzi nie czyhają na każdym rogu, a aktorzy raczej nie chodzą z czarnymi pisakami w kieszeni.

Ale najśmieszniejsze jest to, że jak ktoś się odważy podejść, zagadać, bo daną osobę kojarzy, ceni jej działalność, chce się jej o coś zapytać tak po prostu, to zaraz zlatują się tłumy ośmielonych osób, które mogą nawet nie wiedzieć, kim ta pani Sławna jest i czym się zajmuje. Liczy się tylko podpis. Chociaż nie, teraz to już nie podpis – zdjęcie! Co nieuwiecznione na zdjęciu, nie istnieje.

Nie potrafię też zrozumieć, jak to jest, że kiedy idzie ktoś znany, to wszyscy usuwają mu się z drogi. Od razu kojarzy mi się to z amerykańskimi filmami o szkolnych królowych. Czy skoro pani Sławna przyszła do kościoła, to od razu trzeba dla niej zwolnić cały rząd? Czy pana Sławnego trzeba przepuszczać w kolejce na poczcie, chociaż samemu stoi się w niej już czterdzieści minut (a jest się trzecią osobą w kolejności), bo jakaś pani przy okienku nie może się zdecydować, czy chce czarną kartkę urodzinową z kremowymi balonami, czy może jednak niebieską z serduszkami? Nie wydaje mi się.

Wychodzę z założenia, że wszyscy z rodziny Sławnych to normalni ludzie. I czasem muszą mieć dosyć tego, że wszyscy obchodzą się z nimi jak z jajkiem. Nawet jeżeli wiedzę na temat tego założenia wyciągnęłam nie z kosmosu, a z amerykańskich filmów – naczelnego źródła informacji o prawdziwym życiu. Zresztą nawet Michał Żebrowski (z którym udaję, że jestem spokrewniona, bo mamy naprawdę podobne nazwiska! Nawet na cmentarzu obok brata mojego dziadka leży jakiś Żebrowski, który podobno jest z naszej rodziny, ale inaczej pani w urzędzie zapisała) w wywiadzie dla Jakóbiaka opowiedział właśnie o tej kolejce na poczcie i o tym, jak poznać, czy komuś już woda sodowa uderzyła do głowy. Stosunkowo stary wywiad, ale jeśli ktoś nie oglądał, to koniecznie powinien!

A wracając do tytułu: so what, że pani Sławna chodzi do twojego kościoła, strzyże się tam, gdzie twoja mama maluje sobie włosy, robi zakupy w sklepie obok twojego bloku. Gdyby miała swoje własne zakłady, narzekałbyś na izolowanie się Sławnej od plebsu. To człowiek jak każdy, nie zawsze trzeba robić sensację z tego, że widziało się panią Sławną, kiedy jechała samochodem na rondzie i tak zapatrzyła się w telefon, że jej kierownica uciekła. So what?