niedziela, 26 kwietnia 2015

Cześć, poznaj moje zakładki!


Mówi się, że po zakładce można poznać charakter jej właściciela (właściwie to nie wiem, czy tak się mówi – właśnie to wymyśliłam). Każdy przecież ma swoje ulubione rzeczy, którymi zaznacza ważne miejsca w książce lub stronę, na której skończył. W wakacje dwa lata temu był nawet taki łańcuszek z rodzaju Liebster Blog Award, gdzie nominowani mieli pokazać swoje zakładki i opowiedzieć o nich. Nie wzięłam w tym udziału.


Powody mojego braku odpowiedzi były dwa.
1) Nie było mnie wtedy w domu, więc nie miałam dostępu do pudełka po butach, w którym je trzymam.
2) Stwierdziłam, że i tak używam tylko jednej/dwóch z nich, więc to raczej nie ma sensu.

Nadal nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego ludzie, a w szczególności blogerzy książkowi, przywiązują tak ogromną wagę do tego, czym zaznaczają strony. Mi wystarczy moja nieaktualna już wizytówka, kawałek kartki z zadaniem z matmy, paragon lub nieużyta wykałaczka. Zakładką w książce, którą aktualnie czytam, może stać się absolutnie wszystko. Oczywiście pod warunkiem, że nie rozpycha lektury, nie pozostawia śladów na stronach i nie zniekształca jej.

Pamiętam jednak czas, kiedy dopiero zaczynałam poznawać, jak to jest czytać więcej niż dwie książki miesięcznie. To wtedy wzięło mnie na robienie zakładek, bo taka była moda. Fajna zakładka = fajny jej właściciel. Cóż, popularność mi nie podskoczyła, ale już wygrzebałam się z tamtej depresji.

Potem przyszedł czas na zakładki magnetyczne – cud techniki, tylko kiedy musiałam szybko taką zakładkę włożyć do książki, bo autobus właśnie zatrzymał się na moim przystanku, to jej magnetyzm w niczym mi nie pomagał. Wkładałam ją jak normalną zakładkę, aż w końcu gdzieś gubiłam (to mój znak rozpoznawczy, gubienie zakładek). Nadal jednak kiedy widzę jakieś cudowne pastelowe zakładki magnetyczne, to chodzą one potem za mną tak długo, aż komuś kupię je na prezent.

Kolejnym etapem mojego dojrzewania jako czytelnik było kupowanie zakładek z jakimiś machającymi się elementami lub częściami, które miały wystawać poza książkę. I dopóki były wakacje, a ja siedziałam w domu lub jeździłam ze stosunkowo mało wypchaną torbą po mieście, wszystko było super, miałam fajną zakładkę. Ale kiedy przyszła szkoła, okazało się, że te ruchome elementy nie dość, że przeszkadzają, bo zaczepiają się o różne wnętrzności mojej torby, to jeszcze denerwują, bo co raz to niechcący za nie pociągałam i tym samym wyciągałam zakładkę. Więc wszystkie z nich już rozdałam.

I tak skończyła się moja przygoda z zakładkami. Obecnie używam tylko nieaktualnej wizytówki (z nickiem Natalie Rosa i starym adresem), do której przyczepiłam kolorowe karteczki samoprzylepne, by móc na szybko zaznaczyć miejsce z ciekawym cytatem. Nie czuję potrzeby chwalenia się nią, więc wybaczcie, ale nie dam wam zdjęcia.

Za to niezwykle frapuje mnie kwestia waszych zakładkowych przyzwyczajeń! ;)

+ na Facebooku książkę „Jutro” zgarnęła Eve Mazur! Wyślij mi swój adres korespondencyjny na adres biuro.ostatnirozdzial@gmail.com :) Masz czas do wtorku do 23:59!