Mówi
się, że po zakładce można poznać charakter jej właściciela
(właściwie to nie wiem, czy tak się mówi – właśnie to
wymyśliłam). Każdy przecież ma swoje ulubione rzeczy, którymi
zaznacza ważne miejsca w książce lub stronę, na której skończył.
W wakacje dwa lata temu był nawet taki łańcuszek z rodzaju
Liebster Blog Award, gdzie nominowani mieli pokazać swoje zakładki
i opowiedzieć o nich. Nie wzięłam w tym udziału.
Powody mojego braku odpowiedzi były dwa.
1)
Nie było mnie wtedy w domu, więc nie miałam dostępu do pudełka
po butach, w którym je trzymam.
2)
Stwierdziłam, że i tak używam tylko jednej/dwóch z nich, więc to
raczej nie ma sensu.
Nadal
nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego ludzie, a w szczególności
blogerzy książkowi, przywiązują tak ogromną wagę do tego, czym
zaznaczają strony. Mi wystarczy moja nieaktualna już wizytówka,
kawałek kartki z zadaniem z matmy, paragon lub nieużyta wykałaczka.
Zakładką w książce, którą aktualnie czytam, może stać się
absolutnie wszystko. Oczywiście pod warunkiem, że nie rozpycha
lektury, nie pozostawia śladów na stronach i nie zniekształca jej.
Pamiętam
jednak czas, kiedy dopiero zaczynałam poznawać, jak to jest czytać
więcej niż dwie książki miesięcznie. To wtedy wzięło mnie na
robienie zakładek, bo taka była moda. Fajna zakładka = fajny jej
właściciel. Cóż, popularność mi nie podskoczyła, ale już
wygrzebałam się z tamtej depresji.
Potem
przyszedł czas na zakładki magnetyczne – cud techniki, tylko
kiedy musiałam szybko taką zakładkę włożyć do książki, bo
autobus właśnie zatrzymał się na moim przystanku, to jej
magnetyzm w niczym mi nie pomagał. Wkładałam ją jak normalną
zakładkę, aż w końcu gdzieś gubiłam (to mój znak rozpoznawczy,
gubienie zakładek). Nadal jednak kiedy widzę jakieś cudowne
pastelowe zakładki magnetyczne, to chodzą one potem za mną tak
długo, aż komuś kupię je na prezent.
Kolejnym
etapem mojego dojrzewania jako czytelnik było kupowanie zakładek z
jakimiś machającymi się elementami lub częściami, które miały
wystawać poza książkę. I dopóki były wakacje, a ja siedziałam
w domu lub jeździłam ze stosunkowo mało wypchaną torbą po
mieście, wszystko było super, miałam fajną zakładkę. Ale kiedy
przyszła szkoła, okazało się, że te ruchome elementy nie dość,
że przeszkadzają, bo zaczepiają się o różne wnętrzności mojej
torby, to jeszcze denerwują, bo co raz to niechcący za nie
pociągałam i tym samym wyciągałam zakładkę. Więc wszystkie z
nich już rozdałam.
I
tak skończyła się moja przygoda z zakładkami. Obecnie używam
tylko nieaktualnej wizytówki (z nickiem Natalie Rosa i starym
adresem), do której przyczepiłam kolorowe karteczki samoprzylepne,
by móc na szybko zaznaczyć miejsce z ciekawym cytatem. Nie czuję
potrzeby chwalenia się nią, więc wybaczcie, ale nie dam wam
zdjęcia.
Za
to niezwykle frapuje mnie kwestia waszych zakładkowych
przyzwyczajeń! ;)
+ na Facebooku książkę „Jutro” zgarnęła Eve Mazur! Wyślij mi swój adres korespondencyjny na adres biuro.ostatnirozdzial@gmail.com :) Masz czas do wtorku do 23:59!
+ na Facebooku książkę „Jutro” zgarnęła Eve Mazur! Wyślij mi swój adres korespondencyjny na adres biuro.ostatnirozdzial@gmail.com :) Masz czas do wtorku do 23:59!