![]() |
źródło |
Info:
Autor:
Bartłomiej Basiura
Tytuł: Zamknięta prawda
Tytuł: Zamknięta prawda
Wydawnictwo:
Novae Res
Rok
wydania:
2014
Liczba
stron: 534
Numer
tomu:
1
Staram się wspierać polskich autorów, dawać im trzecie, ósme,
pięćdziesiąte szanse, czasem nawet wszystko się uda i stworzę
pieśń pochwalną na cześć ich dzieła. Niestety od czasu do czasu
trafiają się również takie pozycje, których nie umiem pozytywnie
ocenić i wtedy zaczynają się schody. Pamiętajcie jednak, że
takich powieści jest stosunkowo niewiele i naprawdę warto sięgać
po polską literaturę.
Doświadczona policjantka ginie w niewyjaśnionych okolicznościach i
zadaniem Michała Drobika, eksperta od mowy ciała, jest wykrycie,
kto to zrobił, by pomóc miejscowej policji. Wszystko idzie zgodnie
z planem, dopóki bohater nie zaczyna odkrywać pewnych bardzo
niepokojących nieprawidłowości. Na drodze stają mu
nieprzewidziane przeszkody, które potem okazują się pomagać mu w
rozwikłaniu jednego z największych przekrętów wojskowych
ostatnich lat.
Miałam naprawdę wielkie nadzieje związane z tą książką. Opis
zachęcił mnie, byłam przygotowana na coś niesamowitego, coś, co
mnie porwie. Niestety, z każdym następnym przeczytanym słowem moja
mina stawała się coraz mniej szczęśliwa, bo pierwszym, co rzuca
się w oczy, są błędy. Głównie dotyczą one spójności
logicznej tekstu lub wielokrotnych powtórzeń. Nie będę ich tutaj
szczegółowo omawiać – to coś, co przyda się bardziej
Wydawnictwu niż Wam, ale musiałam o nich wspomnieć, bo ich
nagromadzenie, szczególnie na początku, było zatrważająco duże.
Kiedy już jakoś przebolałam sprawę potknięć edytorskich i
spojrzałam na samą akcję, nie potrafiłam utrzymać nerwów na
wodzy. Widać, że autor napracował się nad stworzeniem swoich
postaci – każdy szczegół historii ich życia, każde wspomnienie
ma znaczenie w fabule. Jednak kiedy przyszło do wrzucenia postaci w
realia powieści, coś zawiodło i niekonsekwencja ujawniała się
niemal w każdym ich działaniu. I tak, mamy eksperta od mowy ciała,
który jest fajtłapą i nie umie ukryć własnych emocji, zawodowego
zabójcę, który bez mrugnięcia okiem podcina gardło żywego
człowieka i grzebie ręką w jego przełyku, a potem ciężko mu
słuchać o tym, jak ktoś stał się warzywem oraz chorą na raka
Justynę, która zawsze w odpowiednim momencie znajdowała siły do
biegu, choć chwilę wcześniej siedziała i mdlała z wysiłku.
Jeszcze może gdyby autor zdecydował się pozostać przy tych
zmienionych bohaterach byłoby w porządku, ale on już chwilę
później wracał do ich cech z początku powieści.
Ponadto jest wiele nieścisłości czysto wiedzowych, które są
widoczne w książce. Nie jestem specem od zbrojeń, więc na ten
temat się nie wypowiem, ale tym, co mnie zdziwiło, był fakt, że
przy polskich realiach uzyskanie pozwolenia na broń graniczy niemal
z cudem. I nawet wtedy można mieć jedynie pistolet. Więc
zastanawiam się, skąd emerytowany policjant wytrzasnął bazookę.
I, co najśmieszniejsze, paradował z nią po ulicy i dla ludzi
dookoła było to w miarę w porządku. Dodatkowo jeszcze w pewnym
momencie jeden z bohaterów decyduje się ulżyć koledze w
cierpieniu i strzela mu prosto w serce. Albo mam nieaktualne
informacje, albo nawet po strzale w klatkę piersiową mózg jeszcze
pracuje i wysyła sygnał o niewyobrażalnym bólu. Nie bez powodu
wszyscy samobójcy zawsze strzelali sobie w skroń albo podniebienie.
Jeżeli w którymś momencie się pomyliłam, proszę, wyprowadźcie
mnie z błędu.
Natomiast tym, co rozwaliło mnie na łopatki (niestety w tym
pejoratywnym sensie) było zakończenie. Być może powinno mnie
wzruszyć, być może powinnam uronić łzę, być może powinnam
cisnąć książką o ścianę w rozpaczy albo chociaż współczuć
bohaterom. Ale mi się chciało śmiać. Im bliżej końcówki, tym
bardziej fabuła stawała się depresyjna i rzewna. Nienawidzę
takich zakończeń, chyba że w romansach. Według mnie nie jest to
dobry pomysł na finał kryminału z morzem krwi i narządów
wewnętrznych. A jeżeli chodzi o to, jak autor rozwiązał sprawę z
Uczniem Carpzova wymienionym w opisie książki (to ten zły) –
byłam zniesmaczona banalnością i desperacją, jaka się tam
uwidoczniła.
Ale
są rzeczy, o których należy wspomnieć i nie wiążą się one z
waleniem się cegłówką w czoło. Do nich na pewno należy samo
wykonanie, bo patrząc na całokształt i nie skupiając się zbytnio
na wymienionych wyżej potknięciach, pomysł został wykonany w
sumie nieźle. Książka jest bardzo dynamiczna, dużo się dzieję,
akcja skacze z miejsca w miejsce i ogólnie całkiem przyjemnie by
się to czytało, gdyby nie... No właśnie. Ponadto niektóre
fragmenty naprawdę mogłyby pochodzić z dobrej powieści
kryminalnej, co znaczy, że autor ma potencjał, którego tutaj
niestety nie wykorzystał w pełni. Wiem, że niedługo ma być
wydana część, która chronologicznie poprzedza wydarzenia z
Zamkniętej
prawdy,
pod tytułem Uczeń
Carpzova,
o ile się nie mylę. Mam nadzieję, że autor bardziej popracował
nad detalami, bo tutaj tego niestety brakuje.
Podsumowując:
To książka dla ludzi o mocnych nerwach i chodzi mi tu głównie o
odporność na stres, bo w powieści jest dużo niedociągnięć.
Zaczynając od błędów edytorskich, a na niekonsekwencji w
budowaniu postaci kończąc. Naprawdę chciałam wyszukać jak
najwięcej pozytywnych stron tej historii, która sama w sobie nie
była zła, ale niestety, gdyby autor pił za błędy, nieźle by się
upił. I nawiązując do posłowia, które dołączył: to, że ktoś
kocha pisać, nie zawsze znaczy, że stworzy dobrą książkę.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję Autorowi
oraz Wydawnictwu Novae Res.
Recenzja bierze udział w wyzwaniu Czytam opasłe tomiska.