czwartek, 26 lutego 2015

138. "Czerwone jak krew" Salla Simukka

Cii, Wydawnictwo nie wie, że ją
pożyczyłam ;)




Była sobie raz dziewczynka, która nauczyła się bać...

Czerwone jak krew Salla Simukka
(YA!, 2014 r.)

Dotychczas Skandynawia kojarzyła mi się jedynie z Ikeą, Pippi oraz wybrzeżami szkierowymi (mat-geo się kłania). Jednak ostatnio otrzymałam od znajomej blogerki, Raven Stark, Czerwone jak krew. Nie znałam tej książki, nie wiedziałam o czym jest, ale Raven zapewniła mnie, że to ciekawy kawał literatury. Nie zastanawiałam się długo, bo miała fajną okładkę. A ja za okładką w ogień bym poszła.


Nie jestem do końca przekonana, czy wiem, co to za gatunek literatury. Ma w sobie coś z kryminału, bo bohaterów jest wielu jednocześnie, ale jakoś zupełnie się z kryminałem nie kojarzy. Według lubimyczytac.pl jest to kryminało-thrillero-sensacja. Jak dla mnie może być, bo to chyba określenie najbliższe prawdzie.

Główną bohaterką jest siedemnastoletnia Lumikki Andersson, Finka z niewielkiego miasteczka Tampere. Niektórzy uważają ją za damską wersję Sherlocka Holmesa, znanego brytyjskiego detektywa, ponieważ ma wprost niewiarygodny zmysł obserwacji i dedukcji. Jednak dla mnie to porównanie jest zbyt mocne – nie istnieje ktoś taki jak Holmes, za to prawdopodobieństwo spotkania kogoś takiego jak Lumikki jest znacznie większe. Dziewczyna po prostu jest znacznie bardziej realistyczną postacią.

To outsiderka. Nie ma znajomych, o przyjaciołach w ogóle nie mówiąc, mieszka w niewielkiej kawalerce, a dni spędza na niebyciu. Trenuje, by być silniejszą – była w dzieciństwie często poniżana. Jej główną zasadą jest nieinteresowanie się sprawami innych. Jak nietrudno się domyślić, w tej powieści chodzi o to, że tę zasadę łamie.

Koncepcja historii, zapewne całej, a nie tylko tej w pierwszym tomie trylogii, polega na wpleceniu w akcję motywów z baśni dla dzieci – podstawą jest Królewna Śnieżka, ponieważ od niej pochodzą tytuły wszystkich trzech części (Czerwone jak krew, Białe jak śnieg, Czarne jak heban). Muszę przyznać, że od samego początku intryguje mnie sposób, w jaki autorka postanowiła wykorzystać znane wszystkim opowieści. Ma on bardzo niewiele z dziecięcym podejściem do tematu.

Często słyszy się, że wszystkie powieści skandynawskie mają w sobie coś takiego, co powoduje, że nie włos się na głowie jeży, a cała czupryna. Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak się z tym zgodzić. Pani Simukka nic nie robi sobie z tego, że czytelnik może mieć słabe nerwy. Puściła wodze fantazji, dzięki czemu powstała jedna z najbardziej intrygujących powieści, jakie kiedykolwiek czytałam. Wszystko w niej jest niezwykłe: od imion z podwójnymi głoskami po niezwyczajny charakter głównej bohaterki.

Cała akcja rozgrywa się w przeciągu pięciu dni, co z perspektywy czasu wygląda na śmiesznie mało, biorąc pod uwagę to, ile rzeczy zdążyło się wydarzyć. Jako czytelnik ani na chwilę nie oderwałam się od książki, całkiem jakbym bała się, że litery zaczną znikać albo bieg historii zmieni się czasie, gdy pójdę do łazienki. Nie chciałam tego – pochłonęłam książkę w niecałe cztery godziny w niedzielny poranek. Śnieg za oknem błyszczał, słońce świeciło, a ja czytałam o krwi. Tak, bo tam jest krew.

Jestem pod ogromnym wrażeniem. Najlepsze wydały mi się opisy – tak plastyczne, że aż namacalne. Czułam się, jakbym cały czas była przy bohaterach i widziała to, co działo się na kartkach powieści. To uczucie było naprawdę niesamowite – sami musicie sprawdzić, czy na Was pani Simukka też tak zadziała!

Obroża to obroża, choćby nawet nabijana diamentami.
(str. 75)