Cii, Wydawnictwo nie wie, że ją pożyczyłam ;) |
Była
sobie raz dziewczynka, która nauczyła się bać...
Czerwone jak krew
Salla Simukka
(YA!, 2014 r.)
Dotychczas
Skandynawia kojarzyła mi się jedynie z Ikeą, Pippi oraz wybrzeżami
szkierowymi (mat-geo się kłania). Jednak ostatnio otrzymałam od
znajomej blogerki, Raven Stark, Czerwone
jak krew.
Nie znałam tej książki, nie wiedziałam o czym jest, ale Raven
zapewniła mnie, że to ciekawy kawał literatury. Nie zastanawiałam
się długo, bo miała fajną okładkę. A ja za okładką w ogień
bym poszła.
Nie jestem do końca przekonana, czy wiem, co to za gatunek
literatury. Ma w sobie coś z kryminału, bo bohaterów jest wielu
jednocześnie, ale jakoś zupełnie się z kryminałem nie kojarzy.
Według lubimyczytac.pl jest to kryminało-thrillero-sensacja. Jak
dla mnie może być, bo to chyba określenie najbliższe prawdzie.
Główną bohaterką jest siedemnastoletnia Lumikki Andersson, Finka
z niewielkiego miasteczka Tampere. Niektórzy uważają ją za damską
wersję Sherlocka Holmesa, znanego brytyjskiego detektywa, ponieważ
ma wprost niewiarygodny zmysł obserwacji i dedukcji. Jednak dla mnie
to porównanie jest zbyt mocne – nie istnieje ktoś taki jak
Holmes, za to prawdopodobieństwo spotkania kogoś takiego jak
Lumikki jest znacznie większe. Dziewczyna po prostu jest znacznie
bardziej realistyczną postacią.
To outsiderka. Nie ma znajomych, o przyjaciołach w ogóle nie
mówiąc, mieszka w niewielkiej kawalerce, a dni spędza na niebyciu.
Trenuje, by być silniejszą – była w dzieciństwie często
poniżana. Jej główną zasadą jest nieinteresowanie się sprawami
innych. Jak nietrudno się domyślić, w tej powieści chodzi o to,
że tę zasadę łamie.
Koncepcja
historii, zapewne całej, a nie tylko tej w pierwszym tomie trylogii,
polega na wpleceniu w akcję motywów z baśni dla dzieci –
podstawą jest Królewna
Śnieżka,
ponieważ od niej pochodzą tytuły wszystkich trzech części
(Czerwone jak
krew, Białe jak śnieg, Czarne jak heban).
Muszę przyznać, że od samego początku intryguje mnie sposób, w
jaki autorka postanowiła wykorzystać znane wszystkim opowieści. Ma
on bardzo niewiele z dziecięcym podejściem do tematu.
Często słyszy się, że wszystkie powieści skandynawskie mają w
sobie coś takiego, co powoduje, że nie włos się na głowie jeży,
a cała czupryna. Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak się z tym
zgodzić. Pani Simukka nic nie robi sobie z tego, że czytelnik może
mieć słabe nerwy. Puściła wodze fantazji, dzięki czemu powstała
jedna z najbardziej intrygujących powieści, jakie kiedykolwiek
czytałam. Wszystko w niej jest niezwykłe: od imion z podwójnymi
głoskami po niezwyczajny charakter głównej bohaterki.
Cała akcja rozgrywa się w przeciągu pięciu dni, co z perspektywy
czasu wygląda na śmiesznie mało, biorąc pod uwagę to, ile rzeczy
zdążyło się wydarzyć. Jako czytelnik ani na chwilę nie
oderwałam się od książki, całkiem jakbym bała się, że litery
zaczną znikać albo bieg historii zmieni się czasie, gdy pójdę do
łazienki. Nie chciałam tego – pochłonęłam książkę w niecałe
cztery godziny w niedzielny poranek. Śnieg za oknem błyszczał,
słońce świeciło, a ja czytałam o krwi. Tak, bo tam jest krew.
Jestem pod ogromnym wrażeniem. Najlepsze wydały mi się opisy –
tak plastyczne, że aż namacalne. Czułam się, jakbym cały czas
była przy bohaterach i widziała to, co działo się na kartkach
powieści. To uczucie było naprawdę niesamowite – sami musicie
sprawdzić, czy na Was pani Simukka też tak zadziała!
Obroża to obroża, choćby nawet nabijana diamentami.
(str. 75)