sobota, 15 lutego 2014

Sobotnie gadanie z Agnieszką Walczak-Chojecką


Ostatnio mam słabość do debiutantów, dlatego chciałabym Wam zaprezentować kolejny wywiad z cyklu Sobotnie gadanie w Ostatnim rozdziale. Tym razem pod ostrzał moich pytań wzięłam panią Agnieszkę Walczak-Chojecką, autorkę popularnej ostatnio Dziewczyny z Ajutthai. Niezbyt grzecznej historii, której akcja dzieje się w odległej Tajlandii...


Natalie Rosa: Dlaczego zaczęła Pani pisać?
Agnieszka Walczak-Chojecka: Chyba inaczej się nie dało. Śmieję się, że zamiłowanie do pisania wyssałam z mlekiem... ojca, który jest cenionym literatem. W moim domu zawsze panował szacunek dla słowa pisanego. Już w wieku pięciu lat podyktowałam mamie pierwszy wiersz. Rodzice mocno mnie wspierali w twórczych zapędach. A było ich sporo, bo oprócz pisania lubiłam występować na scenie (grałam zresztą w filmie), śpiewałam i wykazywałam zdolności plastyczne. Jednak, zamiast na studia artystyczne, poszłam ostatecznie na slawistykę (nauka o krajach słowiańskich – przyp. red.), a potem trafiłam do biznesu. Przez dwadzieścia lat pracowałam na najwyższych stanowiskach w korporacjach. Okazało się, że od przeznaczenia jednak trudno uciec. Półtora roku temu rozstałam się z firmą i powróciłam do twórczości.

Co uważa Pani za swój największy dotychczasowy sukces?
Przede wszystkim to, że mój debiut znalazł już spore grono odbiorców, którym bardzo przypadł do gustu. „Dziewczyna z Ajutthai” została zauważona. Świadczy o tym choćby fakt, że trafiła na listy bestsellerów w księgarniach internetowych takich jak empik.com, czy merlin.pl.

Jak podchodzi Pani do negatywnych recenzji?
Przede wszystkim cieszę się, że do tej pory było ich bardzo niewiele. Jakieś 80% recenzji jest pozytywnych, czy wręcz bardzo pozytywnych. Tak czy inaczej, jestem otwarta na konstruktywną krytykę i gdy się zdarza, mocno się w nią wsłuchuję. Wiem doskonale, że jestem na początku pisarskiej drogi i że jeszcze wiele przede mną. Jednakże staram się też rozróżnić, czy ktoś ma dla mnie rzeczowe rady, czy też krytykuje książkę, bo na przykład w ogóle nie przepada za powieściami należącymi do tzw. literatury popularnej. Ważne jest by porównywać jabłka z jabłkami. Są też osoby, które lubią czytać epickie opasłe tomy, a mój styl jest mocno syntetyczny. Takim czytelnikom zapewne nigdy nie przypadnie do gustu, to jak piszę.

Ile czasu powstawała „Dziewczyna z Ajutthai”?
Pisałam tę książkę osiem miesięcy. Następnie przez pięć – sześć poszukiwałam wydawcy, bo nie jest to dzisiaj łatwą sprawą. Na szczęście udało mi się znaleźć takiego, który nie obawia się inwestować w debiuty.

Czy ma Pani jakieś szczególne wspomnienie związane z tworzeniem tej powieści?
To raczej pasmo wspomnień. Pisząc tę książkę, odczuwałam nieustający stan ekscytacji. Miałam poczucie, że nareszcie robię to, co od dawna powinnam. Zanurzyłam się całkowicie w świat, który wykreowałam. Codziennie rano wstawałam z uśmiechem i zabierałam się pilnie do pracy.
Jednak najciekawsza historia przytrafiła mi się, gdy skończyłam już pisać. Przez przypadek dokonałam odkrycia związanego z rzeźbą, która odgrywa w powieści kluczową rolę. To było niezwykłe, nadało mojej historii dodatkowego wymiaru. Nie mogę niestety wyjawić o co chodzi, bo zdradziłabym puentę „Dziewczyny...”. Powiem tylko, że musiałam dopisać nowe zakończenie.
Okładka Dziewczyny z Ajutthai. Niezbyt grzecznej
historii 
(źródło)

Kto był pierwszym czytelnikiem „Dziewczyny”? I jaka była jego opinia na temat książki?
Pierwszymi słuchaczami książki byli moi najbliżsi – mąż i nastoletnia córka. Po każdym napisanym fragmencie urządzałam dla nich czytelnicze seanse. To właśnie oni dali mi wiarę w to, że powinnam dalej pisać. Moja córka wręcz niecierpliwie czekała na dalsze odcinki i każdy z nich mocno przeżywała. Następnymi, już bardziej krytycznymi recenzentami powieści, byli moi rodzice. Tata, posiadający wielkie doświadczenie twórcze, udzielił mi kilku bardzo cennych rad, a mama stała się wierną czytelniczką. Właśnie czyta „Dziewczynę...” po raz trzeci i odkrywa w niej ciągle coś nowego.

Gdyby miał powstać audiobook na podstawie Pani książki, kogo by Pani obsadziła w roli lektora?
Gdyby zależało to ode mnie, to pewnie Jolę Fraszyńską. Ta świetna aktorka napisała rekomendację na okładkę mojej powieści i czytała jej fragmenty podczas uroczystej promocji w warszawskim Klubie Księgarza. Jest więc już z nią niejako związana.... Ja natomiast bardzo cenię Jolę, jako aktorkę.

Czy teraz, już po wydaniu książki, zmieniłaby Pani w niej coś?
Hm, to trudne pytanie... Zawsze można coś zmienić. Mam tendencje do tego, by nieustająco poprawiać swoje teksty. Wiem jednak, że w pewnym momencie trzeba powiedzieć sobie stop. Niektórzy czytelnicy „Dziewczyny...” odczuwają pewien niedosyt związany z tym, że bardzo szybko się ją czyta. Może więc dopisałabym jeszcze jakieś rozdziały? A może kiedyś zdecyduję się, by napisać jej kontynuację, do czego sporo osób mnie namawia. Kto wie?

Co Pani czuła, kiedy okazało się, że „Dziewczyna...” ukaże się na papierze?
Pamiętam moment, w którym wydawca przesłał mi „złamaną” książkę gotową do druku . To było coś! Wtedy dopiero poczułam, że wydanie jej jest blisko. Oglądałam otrzymany materiał i głośno krzyczałam z radości, aż moja rodzina się na mnie dziwnie patrzyła. Jeśli ktoś chciałaby dowiedzieć się więcej na temat emocji, jakie towarzyszą debiutantowi, to zapraszam na blog, który prowadzę na stronie wydawnictwa 2 Piętro. Tam opisuję swoje doświadczenia dokładnie.

Dlaczego zdecydowała się Pani nadać „Dziewczynie z Ajutthai” taki, a nie inny podtytuł? Niektórzy recenzenci twierdzą, że nie jest on adekwatny do jej treści.
Hm, to wszystko zależy od tego, jak zrozumiemy „Niezbyt grzeczną historię”. Jeśli odniesiemy ten podtytuł przede wszystkim do scen erotycznych, to oczywiście prawdą jest, że istnieją powieści, w których erotyzm jest dużo bardziej rozbuchany. U mnie, choć scen tego typu jest dość sporo, to jednak są one utrzymane w klimacie raczej delikatnym, czasem nawet trochę poetyckim. Natomiast, jeśli potraktujemy ten podtytuł trochę szerzej i np. odniesiemy go do postaw moralnych niektórych postaci, to może okazać się on adekwatny. Trzeba też pamiętać, że rolą tytułu jest to, by zaciekawić czytelnika. Wydaje mi się, że mój dobrze taką spełnia.

Dlaczego akcja powieści rozgrywa się w Tajlandii?
Tajlandia to jeden z ulubionych kierunków moich podróży. To kraj z bardzo ciekawą kulturą, przepięknymi krajobrazami, pysznym jedzeniem i przede wszystkim bardzo życzliwymi ludźmi. Podróże to, oprócz pisania, moja druga wielka pasja. Chciałam się nią podzielić z czytelnikami. Sporo osób, które czytały już „Dziewczynę z Ajutthai” twierdzi, że mi się to udało, bo „zaraziłam” ich pragnieniem odwiedzenia Tajlandii. Bardzo mnie to cieszy.

Czy zdarzenia, jakich doświadcza Joanna, mają dla Pani jakieś szczególne znaczenie?
Mówi się, że w każdej pierwszej powieści jest sporo elementów autobiograficznych i muszę się z tym zgodzić. Wewnętrzna przemiana, jaką przechodzi Joanna, jest podobna do mojej własnej. Ma więc dla mnie duże znaczenie. Poprzez historię bohaterki pragnę namówić czytelników, by byli otwarci na to, co przynosi im los i nie rezygnowali ze swoich marzeń i pasji. Czasem sytuacje, które początkowo wydają nam się negatywne, okazują się prawdziwym przełomem w naszym życiu i sprawiają, że odkrywamy swoje prawdziwe przeznaczenie. Trzeba tylko te sytuacje umieć wykorzystać. Jedno ze zdań „Dziewczyny z Ajutthai”, które stało się ulubionym cytatem moich czytelników, brzmi: „W życiu trzeba gonić swojego króliczka i czasami warto go złapać”. Myślę, że dobrze podsumowuje ono przesłanie książki.
Autorka (źródło)

Czy zamierza Pani dalej pisać? Czego mogą oczekiwać czytelnicy „Dziewczyny...”?
Wierzę, że skoro odnalazło się swoje przeznaczenie, to należy się tej ścieżki trzymać, choćby nawet nie była łatwa. I tak właśnie robię. Kończę poprawki do swojej drugiej książki pod roboczym tytułem „Gdy zakwitną poziomki”. Jest to opowieść o tym, ile jest w stanie znieść i poświęcić kobieta, która bardzo pragnie mieć dziecko. Mam nadzieję, że ukaże się ona już za kilka miesięcy. Mam też pomysł na kolejną książkę. A najbliższe moje plany, to spotkania z czytelnikami. Pierwsze z nich odbędzie się 6 marca o godz. 18.30 w Bibeloty Cafe, przy ulicy Willowej 9 w Warszawie. Bardzo serdecznie na nie zapraszam.

Z tego względu, że Autorka jest teraz w podróży, tu, na łamach mojego bloga, bardzo serdecznie chciałam podziękować Jej za poświęcenie mi swojego cennego czasu i napisanie odpowiedzi na te kilkanaście pytań. I chociaż niestety nie miałam dotychczas możliwości przeczytania jej powieści, możecie być pewni, że wkrótce to nastąpi :)
Oto kilka linków do recenzji książki:
- kanał na YouTube Natalii Z
Wywiad przeprowadzony w ramach akcji Polacy nie gęsi i swoich autorów mają :)


I jeszcze krótkie pytanie, wybieracie się 6 marca do Bibeloty Cafe? Bo ja tak :)