Ostatnio mam słabość
do debiutantów, dlatego chciałabym Wam zaprezentować kolejny
wywiad z cyklu Sobotnie gadanie w Ostatnim rozdziale.
Tym razem pod ostrzał moich pytań wzięłam panią Agnieszkę
Walczak-Chojecką, autorkę popularnej ostatnio Dziewczyny
z Ajutthai. Niezbyt grzecznej historii,
której akcja dzieje się w odległej Tajlandii...
Natalie Rosa: Dlaczego
zaczęła Pani pisać?
Agnieszka
Walczak-Chojecka: Chyba inaczej się nie dało. Śmieję się, że
zamiłowanie do pisania wyssałam z mlekiem... ojca, który jest
cenionym literatem. W moim domu zawsze panował szacunek dla słowa
pisanego. Już w wieku pięciu lat podyktowałam mamie pierwszy
wiersz. Rodzice mocno mnie wspierali w twórczych zapędach. A było
ich sporo, bo oprócz pisania lubiłam występować na scenie (grałam
zresztą w filmie), śpiewałam i wykazywałam zdolności
plastyczne. Jednak, zamiast na studia artystyczne, poszłam
ostatecznie na slawistykę (nauka
o krajach słowiańskich – przyp. red.), a potem trafiłam
do biznesu. Przez dwadzieścia lat pracowałam na najwyższych
stanowiskach w korporacjach. Okazało się, że od przeznaczenia
jednak trudno uciec. Półtora roku temu rozstałam się z firmą i
powróciłam do twórczości.
Co uważa Pani za swój
największy dotychczasowy sukces?
Przede
wszystkim to, że mój debiut znalazł już spore grono odbiorców,
którym bardzo przypadł do gustu. „Dziewczyna z Ajutthai”
została zauważona. Świadczy o tym choćby fakt, że trafiła na
listy bestsellerów w księgarniach internetowych takich jak
empik.com, czy merlin.pl.
Jak podchodzi Pani do
negatywnych recenzji?
Przede
wszystkim cieszę się, że do tej pory było ich bardzo niewiele.
Jakieś 80% recenzji jest pozytywnych, czy wręcz bardzo pozytywnych.
Tak czy inaczej, jestem otwarta na konstruktywną krytykę i gdy się
zdarza, mocno się w nią wsłuchuję. Wiem doskonale, że jestem na
początku pisarskiej drogi i że jeszcze wiele przede mną. Jednakże
staram się też rozróżnić, czy ktoś ma dla mnie rzeczowe rady,
czy też krytykuje książkę, bo na przykład w ogóle nie przepada
za powieściami należącymi do tzw. literatury popularnej. Ważne
jest by porównywać jabłka z jabłkami. Są też osoby, które
lubią czytać epickie opasłe tomy, a mój styl jest mocno
syntetyczny. Takim czytelnikom zapewne nigdy nie przypadnie do gustu,
to jak piszę.
Ile czasu powstawała
„Dziewczyna z Ajutthai”?
Pisałam tę książkę
osiem miesięcy. Następnie przez pięć – sześć poszukiwałam
wydawcy, bo nie jest to dzisiaj łatwą sprawą. Na szczęście udało
mi się znaleźć takiego, który nie obawia się inwestować w
debiuty.
Czy ma Pani jakieś
szczególne wspomnienie związane z tworzeniem tej powieści?
To raczej pasmo
wspomnień. Pisząc tę książkę, odczuwałam nieustający
stan ekscytacji. Miałam poczucie, że nareszcie robię to, co od
dawna powinnam. Zanurzyłam się całkowicie w świat, który
wykreowałam. Codziennie rano wstawałam z uśmiechem i zabierałam
się pilnie do pracy.
Jednak najciekawsza
historia przytrafiła mi się, gdy skończyłam już pisać. Przez
przypadek dokonałam odkrycia związanego z rzeźbą, która odgrywa
w powieści kluczową rolę. To było niezwykłe, nadało mojej
historii dodatkowego wymiaru. Nie mogę niestety wyjawić o co
chodzi, bo zdradziłabym puentę „Dziewczyny...”. Powiem tylko,
że musiałam dopisać nowe zakończenie.
Okładka Dziewczyny z Ajutthai. Niezbyt grzecznej historii (źródło) |
Kto był pierwszym
czytelnikiem „Dziewczyny”? I jaka była jego opinia na
temat książki?
Pierwszymi słuchaczami
książki byli moi najbliżsi – mąż i nastoletnia córka. Po
każdym napisanym fragmencie urządzałam dla nich czytelnicze
seanse. To właśnie oni dali mi wiarę w to, że powinnam dalej
pisać. Moja córka wręcz niecierpliwie czekała na dalsze odcinki i
każdy z nich mocno przeżywała. Następnymi, już bardziej
krytycznymi recenzentami powieści, byli moi rodzice. Tata,
posiadający wielkie doświadczenie twórcze, udzielił mi kilku
bardzo cennych rad, a mama stała się wierną czytelniczką. Właśnie
czyta „Dziewczynę...” po raz trzeci i odkrywa w niej ciągle coś
nowego.
Gdyby miał powstać
audiobook na podstawie Pani książki, kogo by Pani obsadziła w roli
lektora?
Gdyby zależało to
ode mnie, to pewnie Jolę Fraszyńską. Ta świetna aktorka napisała
rekomendację na okładkę mojej powieści i czytała jej fragmenty
podczas uroczystej promocji w warszawskim Klubie Księgarza. Jest
więc już z nią niejako związana.... Ja natomiast bardzo cenię
Jolę, jako aktorkę.
Czy teraz, już po
wydaniu książki, zmieniłaby Pani w niej coś?
Hm, to trudne
pytanie... Zawsze można coś zmienić. Mam tendencje do tego, by
nieustająco poprawiać swoje teksty. Wiem jednak, że w pewnym
momencie trzeba powiedzieć sobie stop. Niektórzy czytelnicy
„Dziewczyny...” odczuwają pewien niedosyt związany z tym, że
bardzo szybko się ją czyta. Może więc dopisałabym jeszcze jakieś
rozdziały? A może kiedyś zdecyduję się, by napisać jej
kontynuację, do czego sporo osób mnie namawia. Kto wie?
Co Pani czuła, kiedy
okazało się, że „Dziewczyna...” ukaże się na papierze?
Pamiętam moment, w
którym wydawca przesłał mi „złamaną” książkę gotową do
druku . To było coś! Wtedy dopiero poczułam, że wydanie jej jest
blisko. Oglądałam otrzymany materiał i głośno krzyczałam z
radości, aż moja rodzina się na mnie dziwnie patrzyła. Jeśli
ktoś chciałaby dowiedzieć się więcej na temat emocji, jakie
towarzyszą debiutantowi, to zapraszam na blog, który prowadzę na
stronie wydawnictwa 2 Piętro. Tam opisuję swoje doświadczenia
dokładnie.
Dlaczego zdecydowała
się Pani nadać „Dziewczynie z Ajutthai” taki, a nie inny
podtytuł? Niektórzy recenzenci twierdzą, że nie jest on adekwatny
do jej treści.
Hm, to wszystko zależy
od tego, jak zrozumiemy „Niezbyt grzeczną historię”. Jeśli
odniesiemy ten podtytuł przede wszystkim do scen erotycznych, to
oczywiście prawdą jest, że istnieją powieści, w których erotyzm
jest dużo bardziej rozbuchany. U mnie, choć scen tego typu jest
dość sporo, to jednak są one utrzymane w klimacie raczej
delikatnym, czasem nawet trochę poetyckim. Natomiast, jeśli
potraktujemy ten podtytuł trochę szerzej i np. odniesiemy go do
postaw moralnych niektórych postaci, to może okazać się on
adekwatny. Trzeba też pamiętać, że rolą tytułu jest to, by
zaciekawić czytelnika. Wydaje mi się, że mój dobrze taką
spełnia.
Dlaczego akcja
powieści rozgrywa się w Tajlandii?
Tajlandia
to jeden z ulubionych kierunków moich podróży. To kraj z bardzo
ciekawą kulturą, przepięknymi krajobrazami, pysznym jedzeniem i
przede wszystkim bardzo życzliwymi ludźmi. Podróże to, oprócz
pisania, moja druga wielka pasja. Chciałam się nią podzielić z
czytelnikami. Sporo osób, które czytały już „Dziewczynę z
Ajutthai” twierdzi, że mi się to udało, bo „zaraziłam” ich
pragnieniem odwiedzenia Tajlandii. Bardzo mnie to cieszy.
Czy zdarzenia, jakich
doświadcza Joanna, mają dla Pani jakieś szczególne znaczenie?
Mówi się, że w
każdej pierwszej powieści jest sporo elementów autobiograficznych
i muszę się z tym zgodzić. Wewnętrzna przemiana, jaką przechodzi
Joanna, jest podobna do mojej własnej. Ma więc dla mnie duże
znaczenie. Poprzez historię bohaterki pragnę namówić czytelników,
by byli otwarci na to, co przynosi im los i nie rezygnowali ze swoich
marzeń i pasji. Czasem sytuacje, które początkowo wydają nam się
negatywne, okazują się prawdziwym przełomem w naszym życiu i
sprawiają, że odkrywamy swoje prawdziwe przeznaczenie. Trzeba tylko
te sytuacje umieć wykorzystać. Jedno ze zdań „Dziewczyny z
Ajutthai”, które stało się ulubionym cytatem moich czytelników,
brzmi: „W życiu trzeba gonić swojego króliczka i czasami warto
go złapać”. Myślę, że dobrze podsumowuje ono przesłanie
książki.
Autorka (źródło) |
Czy zamierza Pani
dalej pisać? Czego mogą oczekiwać czytelnicy „Dziewczyny...”?
Wierzę, że skoro
odnalazło się swoje przeznaczenie, to należy się tej ścieżki
trzymać, choćby nawet nie była łatwa. I tak właśnie robię.
Kończę poprawki do swojej drugiej książki pod roboczym tytułem
„Gdy zakwitną poziomki”. Jest to opowieść o tym, ile jest w
stanie znieść i poświęcić kobieta, która bardzo pragnie mieć
dziecko. Mam nadzieję, że ukaże się ona już za kilka miesięcy.
Mam też pomysł na kolejną książkę. A najbliższe moje plany, to
spotkania z czytelnikami. Pierwsze z nich odbędzie się 6 marca o
godz. 18.30 w Bibeloty Cafe, przy ulicy Willowej 9 w Warszawie.
Bardzo serdecznie na nie zapraszam.
Z
tego względu, że Autorka jest teraz w podróży, tu, na łamach
mojego bloga, bardzo serdecznie chciałam podziękować Jej za
poświęcenie mi swojego cennego czasu i napisanie odpowiedzi na te
kilkanaście pytań. I chociaż niestety nie miałam dotychczas
możliwości przeczytania jej powieści, możecie być pewni, że
wkrótce to nastąpi :)
Oto kilka linków do recenzji książki:
- blog Z książką w chmurach
- blog Never stop making wishes
- kanał na YouTube Natalii Z
- blog Podróż przez życie
Wywiad przeprowadzony w ramach akcji Polacy nie gęsi i swoich autorów mają :)
I
jeszcze krótkie pytanie, wybieracie się 6 marca do Bibeloty Cafe?
Bo ja tak :)