Info:
Autor:
Magdalena Pawlik
Tytuł:
Szklany deszcz
Wydawnictwo:
Novae Res
Rok
wydania:
2014
Liczba
stron:
364
Niezwykła okładka (tak, jestem powierzchowna), intrygujący opis
(tak, przeczytałam) i nieco melancholijny tytuł (tak, z tym mi się
on kojarzy) zaważyły na tym, że zdecydowałam się poznać debiut
Magdaleny Pawlik. Oczekiwałam świeżej, nieco baśniowej historii,
która pomoże mi oderwać się od szarej codzienności i sprawi, że
będę chodziła uśmiechnięta. Czy jej się udało?
Susanne jest wychowanką sierocińca o surowych rygorach. Pewnego
dnia decyduje się na ucieczkę, by chronić swoją największą
przyjaciółkę, Stacy, przed byciem adoptowaną przez nieodpowiednią
(według Susanne) rodzinę. Wraz z opuszczeniem znienawidzonego przez
dziewczęta budynku, w ich życie wkracza magia. Okazuje się, że
tylko one mogą uratować nieznaną nikomu, magiczną krainę przez
zagładą, której sprawczynią jest Pustka. Jednak, by tego dokonać,
muszą udać się w podróż w poszukiwaniu sojuszników do Bitwy o
Sautien oraz ich darów.
W zasadzie cała historia opiera się na poszukiwaniach. Nie ma
wątków pobocznych, akcja cały czas skupia się na postawionym
przed Susanne zadaniu. Nie byłoby to złe, gdyby nie brak
konsekwencji i w kreowaniu fabuły, i w tworzeniu postaci. Sojusznicy
znajdowani są średnio po jednym w każdym rozdziale, przy czym same
opisy tych „prób”, które bohaterka musi przechodzić, zajmują
nie więcej niż stronę. Pozostałe kartki pokryte są
skomplikowanymi wywodami jej wszechwiedzącego przyjaciela, elfa
Emesta. Jego wypowiedzi cechuje pewien schemat: najpierw mówi
dziewczynie, że aby zdobyć dany dar, musi wypełnić śmiertelnie
niebezpieczną misję, której jeszcze nikt nigdy nie wypełnił. Nie
wiadomo, na czym ona ma polegać, ale nie ma innej drogi, jak tylko
słuchając głosu swojego serca. Więc przepraszam, ale skoro nic
nie wiadomo, to skąd Emesto wiedział, że trzeba kierować się tym
kapryśnym narządem, który w innych powieściach zazwyczaj
przeszkadzał?
Co do kreacji bohaterów, najbardziej widoczne jest to w przypadku
Susanne, ponieważ to jej w książce jest najwięcej. Po pierwsze –
jak na szesnastoletnią dziewczynę, która wychowała się w iście
drakońskich warunkach i zawsze odpowiadała za Stacy, zdecydowanie
zbyt dużo płacze. Nie potrafię sobie jej wyobrazić, bo albo nie
pasuje mi wizerunek po ucieczce, albo przed nią. Ale nie koniec na
tym. Po opuszczeniu dotychczasowego domu również miewa widoczne
wahania nastroju. Niewytłumaczalny przypływ odwagi to u niej
zupełnie normalna rzecz, nie ważne, że stronę wcześniej zemdlała
w połowie zdania w zasadzie bez powodu... Po drugie – jej tok
myślenia czasami przyprawiał mnie o załamanie nerwowe. Ma
szesnaście lat, a myśli i wysławia się tak, jakby miała z
dziesięć, może jedenaście. I to też nie zawsze, bo w pewnym
momencie, gdy jedna z jej misji polega na tym, żeby odpowiedzieć na
pytanie z rodzaju tych egzystencjalnych, na które nie ma ani dobrej
ani złej odpowiedzi, z jej ust wydobywa się ukwiecony wywód,
rozwodzący się nad różnymi aspektami tematu, którego nie
powstydziłby się sam Mickiewicz. Jednak chwilę później narrator
wyjawia nam, że ona nie rozumiała zadanego pytania. Przepraszam,
ale czy to nie jest paradoks?
Język, jakim posługuje się autorka nie należy do najbogatszych. Z
reguły, bo zdarzają się oczywiście wyjątki. Jednak głównie w
tekście królują powtórzenia, a kwestie narratora bardzo często
powtarzają się w wymawianych chwilę później przez bohaterów
słowach lub na odwrót. Bohaterów i miejsc jest tak wiele, że po
pierwszych pięćdziesięciu strowach zwykły czytelnik nie ma
możliwości za nimi nadążyć, a wszystkie wydarzenia są
powtarzalne i przewidywalne.
Uważam, że tę historię można by zawęzić do ucieczki, jednej
misji, wojny i koniec. Nie było sensu rozwodzić się nad
sojusznikami i niezbędnymi darami, które koniec końców i tak
okazały się w zasadzie zupełnie niepotrzebne. Wielka wojna, do
której dążyła autorka przez całe trzysta czterdzieści kilka
stron, okazała się być malutkim deszczem z wieeeelkiej chmury.
Zakończenie jedynie przypieczętowało złe wrażenie, jakie zrobiła
na mnie ta historia.
Z całego serca przepraszam (znowu), że nijak nie potrafiłam wczuć
się w akcję i co strona miałam ochotę sobie wbijać gdzieś nóż
z załamania. Chociaż sam pomysł był dobry i oryginalny, wcielenie
go w życie dosłownie rozłożyło mnie na obie łopatki. Następnym
razem też ogromnie proszę, by nieco zmniejszyć ilość bohaterów
i krain, bo zwyczajny śmiertelnik nie ma szans się w tym połapać,
jeśli sobie tego wcześniej nie rozpisze na kartce i nie pozaznacza
na kolorowo. Poza tym nie ma sensu pisać o każdej z prób, że jest
śmiertelnie niebezpieczna lub trudna, jeżeli w rzeczywistości
niemal każdy by sobie z nią poradził.
Moja
ocena: 2/10
Chyba nie muszę mówić, jak bardzo się zawiodłam. Liczyłam na
bezstresową baśń z nutą melancholii i smutku. Dostałam
karkołomną przeprawę przez mękę, w której pomagała mi moja
„siostra”, wierna powierniczka żali płynących z głębi serca.
Książka zupełnie mi się nie podobała, choć na początku
zapowiadała się nawet obiecująco. Nie polecam nikomu, chyba, że
ten ktoś jest masochistą pod stałym działaniem antydepresantów.
A ocena jest głównie za pomysł i oryginalność.
Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję
Wydawnictwu Novae Res.
Recenzja bierze udział w wyzwaniach: Czytam fantastykę, Book Lovers oraz Kiedy kobieta przejmuje dowodzenie.