czwartek, 10 kwietnia 2014

68. "Szklany deszcz" Magdalena Pawlik




Info:
Autor: Magdalena Pawlik
Tytuł: Szklany deszcz
Wydawnictwo: Novae Res
Rok wydania: 2014
Liczba stron: 364

Niezwykła okładka (tak, jestem powierzchowna), intrygujący opis (tak, przeczytałam) i nieco melancholijny tytuł (tak, z tym mi się on kojarzy) zaważyły na tym, że zdecydowałam się poznać debiut Magdaleny Pawlik. Oczekiwałam świeżej, nieco baśniowej historii, która pomoże mi oderwać się od szarej codzienności i sprawi, że będę chodziła uśmiechnięta. Czy jej się udało?


Susanne jest wychowanką sierocińca o surowych rygorach. Pewnego dnia decyduje się na ucieczkę, by chronić swoją największą przyjaciółkę, Stacy, przed byciem adoptowaną przez nieodpowiednią (według Susanne) rodzinę. Wraz z opuszczeniem znienawidzonego przez dziewczęta budynku, w ich życie wkracza magia. Okazuje się, że tylko one mogą uratować nieznaną nikomu, magiczną krainę przez zagładą, której sprawczynią jest Pustka. Jednak, by tego dokonać, muszą udać się w podróż w poszukiwaniu sojuszników do Bitwy o Sautien oraz ich darów.

W zasadzie cała historia opiera się na poszukiwaniach. Nie ma wątków pobocznych, akcja cały czas skupia się na postawionym przed Susanne zadaniu. Nie byłoby to złe, gdyby nie brak konsekwencji i w kreowaniu fabuły, i w tworzeniu postaci. Sojusznicy znajdowani są średnio po jednym w każdym rozdziale, przy czym same opisy tych „prób”, które bohaterka musi przechodzić, zajmują nie więcej niż stronę. Pozostałe kartki pokryte są skomplikowanymi wywodami jej wszechwiedzącego przyjaciela, elfa Emesta. Jego wypowiedzi cechuje pewien schemat: najpierw mówi dziewczynie, że aby zdobyć dany dar, musi wypełnić śmiertelnie niebezpieczną misję, której jeszcze nikt nigdy nie wypełnił. Nie wiadomo, na czym ona ma polegać, ale nie ma innej drogi, jak tylko słuchając głosu swojego serca. Więc przepraszam, ale skoro nic nie wiadomo, to skąd Emesto wiedział, że trzeba kierować się tym kapryśnym narządem, który w innych powieściach zazwyczaj przeszkadzał?

Co do kreacji bohaterów, najbardziej widoczne jest to w przypadku Susanne, ponieważ to jej w książce jest najwięcej. Po pierwsze – jak na szesnastoletnią dziewczynę, która wychowała się w iście drakońskich warunkach i zawsze odpowiadała za Stacy, zdecydowanie zbyt dużo płacze. Nie potrafię sobie jej wyobrazić, bo albo nie pasuje mi wizerunek po ucieczce, albo przed nią. Ale nie koniec na tym. Po opuszczeniu dotychczasowego domu również miewa widoczne wahania nastroju. Niewytłumaczalny przypływ odwagi to u niej zupełnie normalna rzecz, nie ważne, że stronę wcześniej zemdlała w połowie zdania w zasadzie bez powodu... Po drugie – jej tok myślenia czasami przyprawiał mnie o załamanie nerwowe. Ma szesnaście lat, a myśli i wysławia się tak, jakby miała z dziesięć, może jedenaście. I to też nie zawsze, bo w pewnym momencie, gdy jedna z jej misji polega na tym, żeby odpowiedzieć na pytanie z rodzaju tych egzystencjalnych, na które nie ma ani dobrej ani złej odpowiedzi, z jej ust wydobywa się ukwiecony wywód, rozwodzący się nad różnymi aspektami tematu, którego nie powstydziłby się sam Mickiewicz. Jednak chwilę później narrator wyjawia nam, że ona nie rozumiała zadanego pytania. Przepraszam, ale czy to nie jest paradoks?

Język, jakim posługuje się autorka nie należy do najbogatszych. Z reguły, bo zdarzają się oczywiście wyjątki. Jednak głównie w tekście królują powtórzenia, a kwestie narratora bardzo często powtarzają się w wymawianych chwilę później przez bohaterów słowach lub na odwrót. Bohaterów i miejsc jest tak wiele, że po pierwszych pięćdziesięciu strowach zwykły czytelnik nie ma możliwości za nimi nadążyć, a wszystkie wydarzenia są powtarzalne i przewidywalne.

Uważam, że tę historię można by zawęzić do ucieczki, jednej misji, wojny i koniec. Nie było sensu rozwodzić się nad sojusznikami i niezbędnymi darami, które koniec końców i tak okazały się w zasadzie zupełnie niepotrzebne. Wielka wojna, do której dążyła autorka przez całe trzysta czterdzieści kilka stron, okazała się być malutkim deszczem z wieeeelkiej chmury. Zakończenie jedynie przypieczętowało złe wrażenie, jakie zrobiła na mnie ta historia.

Z całego serca przepraszam (znowu), że nijak nie potrafiłam wczuć się w akcję i co strona miałam ochotę sobie wbijać gdzieś nóż z załamania. Chociaż sam pomysł był dobry i oryginalny, wcielenie go w życie dosłownie rozłożyło mnie na obie łopatki. Następnym razem też ogromnie proszę, by nieco zmniejszyć ilość bohaterów i krain, bo zwyczajny śmiertelnik nie ma szans się w tym połapać, jeśli sobie tego wcześniej nie rozpisze na kartce i nie pozaznacza na kolorowo. Poza tym nie ma sensu pisać o każdej z prób, że jest śmiertelnie niebezpieczna lub trudna, jeżeli w rzeczywistości niemal każdy by sobie z nią poradził.

       Moja ocena: 2/10

Chyba nie muszę mówić, jak bardzo się zawiodłam. Liczyłam na bezstresową baśń z nutą melancholii i smutku. Dostałam karkołomną przeprawę przez mękę, w której pomagała mi moja „siostra”, wierna powierniczka żali płynących z głębi serca. Książka zupełnie mi się nie podobała, choć na początku zapowiadała się nawet obiecująco. Nie polecam nikomu, chyba, że ten ktoś jest masochistą pod stałym działaniem antydepresantów. A ocena jest głównie za pomysł i oryginalność.


Za możliwość zapoznania się z książką dziękuję Wydawnictwu Novae Res.

Recenzja bierze udział w wyzwaniach: Czytam fantastykę, Book Lovers oraz Kiedy kobieta przejmuje dowodzenie.