sobota, 28 czerwca 2014

Sobotnie gadanie z Beatą Gołembiowską

Ma na koncie już dwie książki, obie z elementami autobiografii. Sama uwielbia podróże i co raz poznaje kolejne zakątki naszego świata. Mowa oczywiście o pani Beacie Gołembiowskiej, autorce zrecenzowanej przeze mnie książki pt. „Żółta sukienka”.


Natalie Rosa: Kim tak naprawdę jest Beata Gołembiowska? Po przeczytaniu „Żółtej sukienki” niewiele wiadomo na Pani temat.
Beata Gołembiowska: „Żółta sukienka” – w dużej części autobiograficzna, opisuje zaledwie skrawki mojego życia. Patrząc wstecz, przyznaję, że było ono dosyć pogmatwane i mi samej jest trudno powiedzieć, kim naprawdę jestem. Zawodowo – biologiem, fotografem, malarką, dekoratorką, filmowcem, pisarką, a jeszcze muszę dodać – sprzątaczką, opiekunką do dzieci, prowadzącą przedszkole przyrodnicze, pracownicą w fabryce świeczek, domokrążcą sprzedającą obrazki…. można mnożyć zajęcia w nieskończoność. Część z nich była wykonywana z konieczności, część podyktowana pasjami. A jakim jestem człowiekiem? Zawsze bardzo wrażliwym na przyrodę. Nie wyobrażam sobie życia bez bliskiego z nią kontaktu. I tak się złożyło, że zawsze go miałam. Czy w Puławach, gdzie moim placem zabaw był park przy Pałacu Czartoryskich, potem w Poznaniu, na studiach mieszkałam przy ogrodzie botanicznym i bardzo często wyjeżdżałam w piękne tereny – Bagna Biebrzańskie, Tatry, Mazury, do Mongolii, Szwecji, Finlandii. W Kanadzie spełniło się moje marzenie – domek w lesie. Ale Beata Gołembiowska to nie tylko kobieta kochająca przyrodę. To matka dwóch wspaniałych córek, które są najbliższymi mi istotami. I gdy myślę o wszystkich swoich „przymiotach”, o których nie mam zbyt wielkiego wyobrażenia, to jestem pewna, że najlepszą rzeczą jaką „zrobiłam”, to są moje córy. Niegdyś byłam dość niespokojnym duchem, ciągle szukającym własnej drogi. Nie było mi z tym dobrze. Obecnie potrafię w pełni cieszyć się życiem i doceniać wszystkie jego walory. Lubię siebie. Myślę, ten mój stan ducha jest jednym z moich największych osiągnięć.

Sporo Pani podróżuje. Czy to dlatego, że nie może Pani znaleźć sobie stałego miejsca, czy raczej z zamiłowania?
Okładka książki pt. Żółta sukienka
Jako studentka szalałam na punkcie podróży, ale zdecydowanie wolałam dzikie miejsca i stąd wyprawy do Laponii czy Mongolii. Gdy wyemigrowałam do Kanady, nie miałam pieniędzy na zwiedzanie świata, najwyżej stać mnie było na wyjazdy w miejsca niezbyt odległe. Jak już córki dorosły, przez rok mieszkałam w Vancouver, razem z Mariuszem, moim obecnym partnerem. Całą trasę z Montrealu do Vancouver przejechaliśmy samochodem i w ten sposób zobaczyłam sporą część Kanady. Po roku wróciliśmy do Montrealu - dla Mariusza to było nowe doświadczenie, gdyż od ponad dwudziestu lat mieszkał wyłącznie w Brytyjskiej Kolumbii. Przygoda z Meksykiem zaczęła się przypadkowo, odwiedziliśmy znajomych w Meridzie i zamarzył nam się dom w tropikach, który potraktowaliśmy jako inwestycję. Pożyczyliśmy pieniądze na jego kupno i remont, potem go wynajmowaliśmy, a tej wiosny sprzedaliśmy. Przez cztery lata odwiedzaliśmy Meridę raz w roku, a ostatniej zimy prowadziliśmy w Casa de Ambar - tak nazwaliśmy dom - pensjonat. Dosyć dobrze udało nam się zwiedzić prowincję Jukatan, a wracając samochodem do Kanady zobaczyliśmy sporą część Meksyku i Stanów. Czyli te moje ostatnie podróże były połączone z przemieszczaniem się i pracą zarobkową. Tak naprawdę marzy mi się Europa, Włochy, Hiszpania, Portugalia i mam nadzieję, że uda mi się zobaczyć te kraje. Będą to podróże wyłącznie dla przyjemności.

Dlaczego w ogóle zdecydowała się Pani pisać? Opisywanie części własnych przeżyć i dawanie tego zupełnie obcym ludziom nie wzbudzało Pani niechęci?
Moje pisanie nie zaczęło się od „Żółtej sukienki”. Zanim zaczęłam ją pisać, miałam na swoim koncie opublikowane artykuły o fotografii, malarstwie czy przyrodzie w czasopismach polskich i kanadyjskich. Przeprowadzałam wywiady i zbierałam materiały do książki – albumu – „W jednej walizce, o polskiej arystokracji na emigracji w Kanadzie”, zanim zaczęłam pracę nad moim debiutem literackim. Obie książki ukazały się w tym samym czasie, chociaż praca nad „W jednej walizce...” zajęła mi cztery lata, a nad „Żółtą sukienką” - dwa. Jedna jest pięknie wydanym albumem o dużych rozmiarach, a druga małą książeczką. Obie są wynikiem mojej pasji do pisania, która zaczęła się już w szkole podstawowej, a dopiero od kilku lat przerodziła się w niemalże sposób na życie. Następna powieść – „Malowanki na szkle” – ma się niebawem ukazać, a już dzisiaj mogę zapowiedzieć, że trzecią – jeszcze o roboczym tytule – „Kobiety Olafa”, ma wydać wydawnictwo Szara Godzina. Od kilku miesięcy jestem stałą korespondentką „Panagea Magazine”, miesięcznika wydawanego w Anglii w języku polskim i angielskim oraz zaczęłam pisać artykuły do „Gazety” – tygodnika w Toronto.
Czy miałam opory w opisywaniu własnych przeżyć? Miałam. Może dlatego „Żółta sukienka” nie jest wielkim tomem, może dlatego jej akcja biegnie wieloma torami, może dlatego została napisana tak późno. Do tej pory zastanawiam się, dlaczego zdecydowałam się na jej napisanie. A jednak tego nie żałuję.

Okładka książki pt. W jednej walizce,
o polskiej arystokracji na emigracji
w Kanadzie
Muszę się przyznać, że kiedy czytałam Pani debiutancką książkę, irytowało mnie to ciągłe wzdychanie i rozpamiętywanie wspomnień. Czy nie da się tego uniknąć na emigracji?
Są ludzie, którzy świetnie się nadają na emigrację. W obcym kraju, biorą się do roboty, dorabiają się domu z ogródkiem i jest im dobrze. Natomiast inni, którzy zostawili w Polsce swoje zawodowe i intelektualne środowiska, rodziny oraz sentyment do wszystkiego, co w Polce najlepsze, nie potrafią się tak łatwo odnaleźć poza ojczyzną. Znam wiele takich osób i sama się do nich zaliczam. Nie pochwalam tego, ani nie potępiam. Po prostu każdy jest ulepiony z innej gliny. A „ciągłe wzdychanie i rozpamiętywanie”? Cóż, Anna, główna bohaterka, ma co rozpamiętywać i ma do czego wzdychać. Nie wszyscy mają wystarczająco sił psychicznych – zwłaszcza, kiedy prześladują ich tragedie z przeszłości, aby z wielką energią zmienić swoje życie. Na pewno o takich ludziach nie piszą w czasopismach pt. „Sukces”. Chociaż może sukcesem jest zaakceptowanie życia, takim jakie ono jest? Anna tego dokonała. Zdobyła się też na przebaczenie. Dla mnie jest to ogromne osiągnięcie.

W jednym z wywiadów, których Pani udzieliła, przeczytałam, że w „Żółtej sukience” umieściła Pani osoby realne pod innymi nazwiskami. Dlaczego? Nie miały nic przeciwko?
W „Żółtej sukience” pewne postacie są podobne do osób, które dobrze znam, co nie oznacza, że je dosłownie skopiowałam. Myślę, że w wielu powieściach są opisane osoby zaczerpnięte z życia. Jeśli daje się im inne imiona i nazwiska, to nikt o to nie może mieć pretensji. Chciałam, aby moja powieść była umieszczona w świecie realnym, a nie fikcyjnym. Żeby była wiarygodna.

Dlaczego dała Pani Annie tak przykre wspomnienia? Nie było Pani trudno o tym pisać?
Niezwykle trudno. Ale było to też dla mnie przełamaniem milczenia. Media coraz częściej donoszą o oskarżeniach ofiar gwałtu. Są to już dorośli ludzie, którzy przez wiele lat żyli w koszmarze wspomnień i nie mieli śmiałości wyjawić tego nawet osobom najbliższym. Paradoksalnie, wiele z nich nie przyznawało się do tego, co ich spotkało, z powodu wstydu lub poczucia winy. Na tym polega perfidia tego typu zbrodni.

Czy uważa Pani, że osiągnęła Pani sukces? Czy oczekiwała Pani czegoś większego? Chodzi mi głównie o odzew czytelników.
Żółta sukienka” nie jest na liście bestsellerów, gdyż nie jest to lektura łatwa i przyjemna, chociaż sporo osób chwali ją za „lekkość narracji”. A może po prostu nie jest to literatura przez duże „L”? Mnie samej jest trudno to ocenić. Zaskoczyła mnie ilość niezwykle pozytywnych recenzji, których część można przeczytać pod linkiem: http://zaczytani.pl/ksiazka/zolta_sukienka,druk
Nie spodziewałam się, że mój debiut spodoba się tak wielu osobom z różnych grup wiekowych. Pierwsza recenzja, bardzo entuzjastyczna, wprawiła mnie wręcz w osłupienie. Czytając ją, miałam wrażenie, że czytam o zupełnie innej książce. Są oczywiście opinie mniej pochlebne, albo wręcz szorstkie – taka, jak Pani. Przyznaję, że nie ucieszyła mnie, ale też dała do myślenia, jak ludzie mogą reagować na tego typu lekturę.
Córki pani Gołembiowskiej: (od lewej)
Tina i Iwa

Wiem, że Pani kolejna książka „Malowanki na szkle” będzie się opierała na podhalańskiej kulturze. Zawsze zastanawiałam się, co ludzie w niej widzą. Ja osobiście wolę morze i Kaszuby. Dlaczego akurat Podhale?
Och te góry – opiewane przez wieszczów, opisywane prozą, wyśpiewywane w operach i piosenkach! Ten, kto nigdy w nich nie był, nie przeszedł się kilkoma szlakami, nie zasmakował folkloru góralskiego - naprawdę dużo stracił. Jako czternastoletnia dziewczynka pojechałam po raz pierwszy w góry razem z „Rodziną rodzin” – odpowiednikiem Oaz (oazy – rekolekcje związane z Ruchem Światło-Życie – przyp. red.), które wtedy jeszcze nie istniały. Mieszkaliśmy u gazdów, razem z nimi gotowaliśmy posiłki, spaliśmy na materacach wypchanych słomą albo sianem i całymi dniami chodziliśmy po górach. Zaraziłam miłością do Tatr moje córki. Nie tylko były zachwycone pięknem krajobrazów, czy strojów ludowych, ale też i poczuciem humoru górali. Jest to jedyny rejon w Polsce, gdzie niemalże wszyscy jego mieszkańcy są muzykalni. Z jaką przyjemnością słucham ludzi śpiewających w kościołach podhalańskich wiosek.
Nie potrafię w kilku słowach przekazać swojej fascynacji Podhalem. Składa się na nią tak wiele rzeczy. Tylko ich małą cząstkę zdołałam opisać w „Malowankach na szkle”. Premiera książki się przesuwa i przesuwa, ale mam nadzieję, że kiedy powieść już będzie dostępna na rynku, miłośnicy gór sięgną po nią, i przeżyją ją podobnie jak Anna Szczurek z Lego Ergo Sum. A oto fragment jej recenzji:
Malowanki na szkle stały się dla mnie wehikułem czasu – dzięki nim nie tylko podróżowałam między przeszłością a teraźniejszością, poznając losy bohaterów, ale też upajałam się wyobrażeniowym widokiem Tatr ukwieconych krokusami, śledziłam górskie wschody i zachody słońca, zachwycałam się tatrzańskimi szlakami i popijałam zimną wodę ze strumienia, po to, by parę chwil później zasiąść w ciepłym góralskim domu i w niepowtarzalnej atmosferze wysłuchać zwierzeń kobiet i mężczyzn, których życie wcale nie oszczędzało. To jedna z tych książek, które choć posiadają historię, którą chciałoby się odkryć jak najszybciej, czyta się niespiesznie, by nic z niej nie uronić.”

Czy możemy się spodziewać, że ta również będzie w sobie zawierać elementy autobiografii i autentycznych przeżyć oraz sytuacji?
Następne moje powieści są zdecydowanie tworem mojej wyobraźni, chociaż zawsze jakaś część moich doświadczeń jest w nich opisana. W „Malowankach na szkle” główna bohaterka jest zapalonym biologiem i uwielbia Podhale – podobnie jak ja. Moja wiedza biologiczno-ornitologiczna oraz częste pobyty w górach przydały mi się zdecydowanie, gdyż inaczej miałabym problemy z oddaniem atmosfery tego zakątka Polski. Akcja i inne postacie są częściowo wzięte z przeżyć moich znajomych. Jest to jednak tak przemieszane i urywkowo użyte, że zdecydowanie można zaliczyć „Malowanki na szkle” do fikcji literackiej. Akcja mojej trzeciej powieści toczy się na Podlasiu, terenie, który dobrze znam. Nie potrafiłabym napisać takiej zupełnie wymyślonej powieści, osadzonej w wyimaginowanej rzeczywistości. Trzymam się znanych sobie ścieżek.

Autorka w Vancouver
Ogromnie dziękuję Pani za udzielenie tych kilku odpowiedzi, a Was, drogie i kochane Słoneczka, odsyłam do kilku recenzji książek pani Gołembiowskiej :)
- Żółta sukienka na blogu Ostatni rozdział :)
- Żółta sukienka na blogu Książkówka
- Żółta sukienka na blogu Subiektywnie o książkach
- W jednej walizce... na blogu Recenzje optymisty
- W jednej walizce... na blogu Zanurz się w książkach rodem z Niebios
- W jednej walizce... na Blogu kulturalnym