Ma
na koncie już dwie książki, obie z elementami autobiografii. Sama
uwielbia podróże i co raz poznaje kolejne zakątki naszego świata.
Mowa oczywiście o pani Beacie Gołembiowskiej, autorce zrecenzowanej
przeze mnie książki pt. „Żółta sukienka”.
Natalie
Rosa: Kim tak naprawdę jest Beata Gołembiowska? Po przeczytaniu
„Żółtej sukienki” niewiele wiadomo na Pani temat.
Beata Gołembiowska:
„Żółta sukienka” – w dużej części autobiograficzna,
opisuje zaledwie skrawki mojego życia. Patrząc wstecz, przyznaję,
że było ono dosyć pogmatwane i mi samej jest trudno powiedzieć,
kim naprawdę jestem. Zawodowo – biologiem, fotografem, malarką,
dekoratorką, filmowcem, pisarką, a jeszcze muszę dodać –
sprzątaczką, opiekunką do dzieci, prowadzącą przedszkole
przyrodnicze, pracownicą w fabryce świeczek, domokrążcą
sprzedającą obrazki…. można mnożyć zajęcia w nieskończoność.
Część z nich była wykonywana z konieczności, część
podyktowana pasjami. A jakim jestem człowiekiem? Zawsze bardzo
wrażliwym na przyrodę. Nie wyobrażam sobie życia bez bliskiego z
nią kontaktu. I tak się złożyło, że zawsze go miałam. Czy w
Puławach, gdzie moim placem zabaw był park przy Pałacu
Czartoryskich, potem w Poznaniu, na studiach mieszkałam przy
ogrodzie botanicznym i bardzo często wyjeżdżałam w piękne tereny
– Bagna Biebrzańskie, Tatry, Mazury, do Mongolii, Szwecji,
Finlandii. W Kanadzie spełniło się moje marzenie – domek w
lesie. Ale Beata Gołembiowska to nie tylko kobieta kochająca
przyrodę. To matka dwóch wspaniałych córek, które są
najbliższymi mi istotami. I gdy myślę o wszystkich swoich
„przymiotach”, o których nie mam zbyt wielkiego wyobrażenia, to
jestem pewna, że najlepszą rzeczą jaką „zrobiłam”, to są
moje córy. Niegdyś byłam dość niespokojnym duchem, ciągle
szukającym własnej drogi. Nie było mi z tym dobrze. Obecnie
potrafię w pełni cieszyć się życiem i doceniać wszystkie jego
walory. Lubię siebie. Myślę, ten mój stan ducha jest jednym z
moich największych osiągnięć.
Sporo
Pani podróżuje. Czy to dlatego, że nie może Pani znaleźć sobie
stałego miejsca, czy raczej z zamiłowania?
Okładka książki pt. Żółta sukienka |
Jako studentka
szalałam na punkcie podróży, ale zdecydowanie wolałam dzikie
miejsca i stąd wyprawy do Laponii czy Mongolii. Gdy wyemigrowałam
do Kanady, nie miałam pieniędzy na zwiedzanie świata, najwyżej
stać mnie było na wyjazdy w miejsca niezbyt odległe. Jak już
córki dorosły, przez rok mieszkałam w Vancouver, razem z
Mariuszem, moim obecnym partnerem. Całą trasę z Montrealu do
Vancouver przejechaliśmy samochodem i w ten sposób zobaczyłam
sporą część Kanady. Po roku wróciliśmy do Montrealu - dla
Mariusza to było nowe doświadczenie, gdyż od ponad dwudziestu lat
mieszkał wyłącznie w Brytyjskiej Kolumbii. Przygoda z Meksykiem
zaczęła się przypadkowo, odwiedziliśmy znajomych w Meridzie i
zamarzył nam się dom w tropikach, który potraktowaliśmy jako
inwestycję. Pożyczyliśmy pieniądze na jego kupno i remont, potem
go wynajmowaliśmy, a tej wiosny sprzedaliśmy. Przez cztery lata
odwiedzaliśmy Meridę raz w roku, a ostatniej zimy prowadziliśmy w
Casa de Ambar - tak nazwaliśmy dom - pensjonat. Dosyć dobrze udało
nam się zwiedzić prowincję Jukatan, a wracając samochodem do
Kanady zobaczyliśmy sporą część Meksyku i Stanów. Czyli te moje
ostatnie podróże były połączone z przemieszczaniem się i pracą
zarobkową. Tak naprawdę marzy mi się Europa, Włochy, Hiszpania,
Portugalia i mam nadzieję, że uda mi się zobaczyć te kraje. Będą
to podróże wyłącznie dla przyjemności.
Dlaczego
w ogóle zdecydowała się Pani pisać? Opisywanie części własnych
przeżyć i dawanie tego zupełnie obcym ludziom nie wzbudzało Pani
niechęci?
Moje pisanie nie
zaczęło się od „Żółtej sukienki”. Zanim zaczęłam ją
pisać, miałam na swoim koncie opublikowane artykuły o fotografii,
malarstwie czy przyrodzie w czasopismach polskich i kanadyjskich.
Przeprowadzałam wywiady i zbierałam materiały do książki –
albumu – „W jednej walizce, o polskiej arystokracji na emigracji
w Kanadzie”, zanim zaczęłam pracę nad moim debiutem literackim.
Obie książki ukazały się w tym samym czasie, chociaż praca nad
„W jednej walizce...” zajęła mi cztery lata, a nad „Żółtą
sukienką” - dwa. Jedna jest pięknie wydanym albumem o dużych
rozmiarach, a druga małą książeczką. Obie są wynikiem mojej
pasji do pisania, która zaczęła się już w szkole podstawowej, a
dopiero od kilku lat przerodziła się w niemalże sposób na życie.
Następna powieść – „Malowanki na szkle” – ma się niebawem
ukazać, a już dzisiaj mogę zapowiedzieć, że trzecią – jeszcze
o roboczym tytule – „Kobiety Olafa”, ma wydać wydawnictwo
Szara Godzina. Od kilku miesięcy jestem stałą korespondentką
„Panagea Magazine”, miesięcznika wydawanego w Anglii w języku
polskim i angielskim oraz zaczęłam pisać artykuły do „Gazety”
– tygodnika w Toronto.
Czy miałam opory w
opisywaniu własnych przeżyć? Miałam. Może dlatego „Żółta
sukienka” nie jest wielkim tomem, może dlatego jej akcja biegnie
wieloma torami, może dlatego została napisana tak późno. Do tej
pory zastanawiam się, dlaczego zdecydowałam się na jej napisanie.
A jednak tego nie żałuję.
Okładka książki pt. W jednej walizce, o polskiej arystokracji na emigracji w Kanadzie |
Muszę
się przyznać, że kiedy czytałam Pani debiutancką książkę,
irytowało mnie to ciągłe wzdychanie i rozpamiętywanie wspomnień.
Czy nie da się tego uniknąć na emigracji?
Są ludzie, którzy
świetnie się nadają na emigrację. W obcym kraju, biorą się do
roboty, dorabiają się domu z ogródkiem i jest im dobrze. Natomiast
inni, którzy zostawili w Polsce swoje zawodowe i intelektualne
środowiska, rodziny oraz sentyment do wszystkiego, co w Polce
najlepsze, nie potrafią się tak łatwo odnaleźć poza ojczyzną.
Znam wiele takich osób i sama się do nich zaliczam. Nie pochwalam
tego, ani nie potępiam. Po prostu każdy jest ulepiony z innej
gliny. A „ciągłe wzdychanie i rozpamiętywanie”? Cóż, Anna,
główna bohaterka, ma co rozpamiętywać i ma do czego wzdychać.
Nie wszyscy mają wystarczająco sił psychicznych – zwłaszcza,
kiedy prześladują ich tragedie z przeszłości, aby z wielką
energią zmienić swoje życie. Na pewno o takich ludziach nie piszą
w czasopismach pt. „Sukces”. Chociaż może sukcesem jest
zaakceptowanie życia, takim jakie ono jest? Anna tego dokonała.
Zdobyła się też na przebaczenie. Dla mnie jest to ogromne
osiągnięcie.
W
jednym z wywiadów, których Pani udzieliła, przeczytałam, że w
„Żółtej sukience” umieściła Pani osoby realne pod innymi
nazwiskami. Dlaczego? Nie miały nic przeciwko?
W „Żółtej
sukience” pewne postacie są podobne do osób, które dobrze znam,
co nie oznacza, że je dosłownie skopiowałam. Myślę, że w wielu
powieściach są opisane osoby zaczerpnięte z życia. Jeśli daje
się im inne imiona i nazwiska, to nikt o to nie może mieć
pretensji. Chciałam, aby moja powieść była umieszczona w świecie
realnym, a nie fikcyjnym. Żeby była wiarygodna.
Dlaczego
dała Pani Annie tak przykre wspomnienia? Nie było Pani trudno o tym
pisać?
Niezwykle trudno. Ale
było to też dla mnie przełamaniem milczenia. Media coraz częściej
donoszą o oskarżeniach ofiar gwałtu. Są to już dorośli ludzie,
którzy przez wiele lat żyli w koszmarze wspomnień i nie mieli
śmiałości wyjawić tego nawet osobom najbliższym. Paradoksalnie,
wiele z nich nie przyznawało się do tego, co ich spotkało, z
powodu wstydu lub poczucia winy. Na tym polega perfidia tego typu
zbrodni.
Czy
uważa Pani, że osiągnęła Pani sukces? Czy oczekiwała Pani
czegoś większego? Chodzi mi głównie o odzew czytelników.
„Żółta sukienka”
nie jest na liście bestsellerów, gdyż nie jest to lektura łatwa i
przyjemna, chociaż sporo osób chwali ją za „lekkość narracji”.
A może po prostu nie jest to literatura przez duże „L”? Mnie
samej jest trudno to ocenić. Zaskoczyła mnie ilość niezwykle
pozytywnych recenzji, których część można przeczytać pod
linkiem: http://zaczytani.pl/ksiazka/zolta_sukienka,druk
Nie spodziewałam się,
że mój debiut spodoba się tak wielu osobom z różnych grup
wiekowych. Pierwsza recenzja, bardzo entuzjastyczna, wprawiła mnie
wręcz w osłupienie. Czytając ją, miałam wrażenie, że czytam o
zupełnie innej książce. Są oczywiście opinie mniej pochlebne,
albo wręcz szorstkie – taka, jak Pani. Przyznaję, że nie
ucieszyła mnie, ale też dała do myślenia, jak ludzie mogą
reagować na tego typu lekturę.
Córki pani Gołembiowskiej: (od lewej) Tina i Iwa |
Wiem,
że Pani kolejna książka „Malowanki na szkle” będzie się
opierała na podhalańskiej kulturze. Zawsze zastanawiałam się, co
ludzie w niej widzą. Ja osobiście wolę morze i Kaszuby. Dlaczego
akurat Podhale?
Och te góry –
opiewane przez wieszczów, opisywane prozą, wyśpiewywane w operach
i piosenkach! Ten, kto nigdy w nich nie był, nie przeszedł się
kilkoma szlakami, nie zasmakował folkloru góralskiego - naprawdę
dużo stracił. Jako czternastoletnia dziewczynka pojechałam po raz
pierwszy w góry razem z „Rodziną rodzin” – odpowiednikiem Oaz
(oazy – rekolekcje związane z Ruchem Światło-Życie – przyp.
red.), które wtedy jeszcze nie istniały. Mieszkaliśmy u gazdów,
razem z nimi gotowaliśmy posiłki, spaliśmy na materacach
wypchanych słomą albo sianem i całymi dniami chodziliśmy po
górach. Zaraziłam miłością do Tatr moje córki. Nie tylko były
zachwycone pięknem krajobrazów, czy strojów ludowych, ale też i
poczuciem humoru górali. Jest to jedyny rejon w Polsce, gdzie
niemalże wszyscy jego mieszkańcy są muzykalni. Z jaką
przyjemnością słucham ludzi śpiewających w kościołach
podhalańskich wiosek.
Nie potrafię w kilku
słowach przekazać swojej fascynacji Podhalem. Składa się na nią
tak wiele rzeczy. Tylko ich małą cząstkę zdołałam opisać w
„Malowankach na szkle”. Premiera książki się przesuwa i
przesuwa, ale mam nadzieję, że kiedy powieść już będzie
dostępna na rynku, miłośnicy gór sięgną po nią, i przeżyją
ją podobnie jak Anna Szczurek z Lego Ergo Sum. A oto fragment jej
recenzji:
„Malowanki na szkle stały się dla mnie wehikułem czasu – dzięki nim nie tylko podróżowałam między przeszłością a teraźniejszością, poznając losy bohaterów, ale też upajałam się wyobrażeniowym widokiem Tatr ukwieconych krokusami, śledziłam górskie wschody i zachody słońca, zachwycałam się tatrzańskimi szlakami i popijałam zimną wodę ze strumienia, po to, by parę chwil później zasiąść w ciepłym góralskim domu i w niepowtarzalnej atmosferze wysłuchać zwierzeń kobiet i mężczyzn, których życie wcale nie oszczędzało. To jedna z tych książek, które choć posiadają historię, którą chciałoby się odkryć jak najszybciej, czyta się niespiesznie, by nic z niej nie uronić.”
Czy
możemy się spodziewać, że ta również będzie w sobie zawierać
elementy autobiografii i autentycznych przeżyć oraz sytuacji?
Następne moje powieści
są zdecydowanie tworem mojej wyobraźni, chociaż zawsze jakaś
część moich doświadczeń jest w nich opisana. W „Malowankach
na szkle” główna bohaterka jest zapalonym biologiem i
uwielbia Podhale – podobnie jak ja. Moja wiedza
biologiczno-ornitologiczna oraz częste pobyty w górach przydały
mi się zdecydowanie, gdyż inaczej miałabym problemy z oddaniem
atmosfery tego zakątka Polski. Akcja i inne postacie są częściowo
wzięte z przeżyć moich znajomych. Jest to jednak tak przemieszane
i urywkowo użyte, że zdecydowanie można zaliczyć „Malowanki
na szkle” do fikcji literackiej. Akcja mojej trzeciej powieści
toczy się na Podlasiu, terenie, który dobrze znam. Nie potrafiłabym
napisać takiej zupełnie wymyślonej powieści, osadzonej w
wyimaginowanej rzeczywistości. Trzymam się znanych sobie ścieżek.
Autorka w Vancouver |
Ogromnie dziękuję
Pani za udzielenie tych kilku odpowiedzi, a Was, drogie i kochane
Słoneczka, odsyłam do kilku recenzji książek pani Gołembiowskiej
:)
-
Żółta sukienka na blogu
Ostatni rozdział :)
- Żółta sukienka na blogu Książkówka
- Żółta sukienka na blogu Subiektywnie o książkach
- W jednej walizce... na blogu Recenzje optymisty
- W jednej walizce... na blogu Zanurz się w książkach rodem z Niebios
- W jednej walizce... na Blogu kulturalnym