środa, 13 sierpnia 2014

97. "Wyspa" Polly Horvath




Info:
Autor: Polly Horvath
Tytuł: Wyspa
Tytuł oryginału: The Corps of the Bare-Boned Plane
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 280

Przemogłam się i przed kupnem Wyspy przeczytałam jej opis z tyłu. Mówiąc krótko, bardzo zachęcił mnie do lektury. Przedstawiał tę powieść jako coś niesamowitego, pełnego emocji. Coś, czego jeszcze nie było. Zaintrygowało mnie to, więc stwierdziłam, że spróbuję. I po raz kolejny się sparzyłam.


Meline oraz Jocelyn są kuzynkami. Nigdy nie miały ze sobą zbyt wiele wspólnego. Ale pewnego dnia okazuje się, że w skutek pewnych tragicznych wydarzeń, muszą na jakiś czas zamieszkać u nigdy niewidzianego wuja - odludka i dziwaka, który mieszka na własnej wyspie. Ich życie zmienia się całkowicie i prawdopodobnie nigdy nie wróci do poprzedniego stanu. Oprócz nowego opiekuna przyczyniają się do tego również: hałaśliwa gospodyni oraz lokaj-cień.

W opisie, o ile się nie mylę, mowa jest o absurdalnym humorze, tajemniczej wyspie, cudownym cieple oraz zwrotach akcji. Cóż, nie jestem ekspertem, ale jeżeli któryś z tych elementów rzeczywiście wygląda tak, jak został opisany, to chyba znam błędne definicje tych słów. Chociaż, muszę przyznać, wyspa jest tajemnicza. Nie ważne przecież jest to, że facet, który jest jej właścicielem właściwie nie wychodzi z domu, więc szkoda, żeby znał teren jak własną kieszeń. Do bohaterek wyjątkowo nie mogę się przyczepić. Są całkiem w porządku - ich zachowanie nie wykracza poza normę, wiek też jest w miarę odpowiedni. Jednym słowem - tu jest w porządku.

Kolejnym elementem, który dość mocno przyciąga uwagę, jest to, że w zasadzie nic się tam nie dzieje. No dobra, dziewczynki postawiły sobie cel, do którego realizacji uparcie darzą (nie ważne, że dotarcie do niego jest nierealne), ale poza nim nie ma w tej książce nic wartego uwagi. Jedyny ciekawy wątek - kryminalnopodobny - jest przekształcony w niewinną opowieść o chęci pomocy. Tak jakby autorka specjalnie chciała zobaczyć, jak długo wytrzyma czytelnik, zanim ciśnie książką o ścianę.

Jest jeden nieprzewidziany zwrot akcji - pod koniec. Zaczyna się w formie nawiązania do wcześniejszych wydarzeń i toczy w miarę wartko. Jest szokujący (jak na tę książkę) i tajemniczy. Niestety później to wszystko się całkiem rozsypuje. Owszem, okazuje się, że znalezisko ma związek z tragicznymi wydarzeniami i według mnie to jedyna dawka emocji w tej powieści. Jednak im dalej tym bardziej niewinnie zaczyna się robić. Końcówka jest dla mnie totalną porażką - tak jakby autorka nagle miała za mało czasu i jak najszybciej chciała wyjaśnić wszystko najważniejsze. Niestety, pozostało wiele wątków, które rozpoczęła, a nie skończyła. Bardzo niefajnie – tak według mnie.

Co do wizerunku cierpienia i sposobów radzenia sobie z nim - nie mogę powiedzieć, że tego nie ma, bo jest. Niestety – tylko w śladowych ilościach. Emocje opisane zostały tak, jakby były wycięte z papieru - kanciaste rogi wbijają się wszędzie, a w smaku przypominają wielką zatykającą gulę. Na dodatek powodują niestrawność i są przyczyną tracenia przeze mnie wiary w dobre powieści obyczajowe.

Podsumowując:
To było jak droga przez mękę. Lektura, choć trudna, tak mi napsuła w tym, jak postrzegałam obyczajówki, że pewnie długo czasu minie, zanim znowu się wezmę za ten gatunek. O, to dobra pozycja do rzucania o ścianę. Bardzo przepraszam Wydawnictwo Nasza Księgarnia, ale tak niestety jest.