wtorek, 18 marca 2014

63. "Wyspy Legerdy. Żelazny Łuk" Kamil Kasprzak


Info:
Autor: Kamil Kasprzak
Tytuł: Wyspy Legerdy. Żelazny Łuk
Wydawnictwo: Poligraf
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 288

Przez naprawdę długi czas zastanawiałam się, jak zacząć opisywać to, co myślę o Żelaznym Łuku, ponieważ ostatnim, czego chcę, jest zranienie autora ogólnikowymi uwagami. Miałam szczerą nadzieję, że lektura tej powieści będzie dla mnie odskocznią, przy której się zrelaksuję i odpocznę, wciągnięta przez zapierające dech w piersiach sytuacje i akcję, która nie będzie zbyt często przystawać. Prawda nie okazała się, co prawda, zbytnio od tych oczekiwań daleka, jednak w nieco innym sensie...


Legerda, kraina wielu wysp, wygląda na spokojny skrawek ziemi, na którym panuje ład i porządek. Ale kiedy na jaw wychodzi podejrzane zniknięcie, jego równowaga zaczyna znikać. Do tego fantastycznego miejsca przechodzi grupa młodych ludzi, którzy nie przeczuwają, co spotka ich wewnątrz tajemniczego lasu i dalej. Okazuje się, że to Rządząca Popiołami chce przejąć tam rządy i tym, co może udaremnić te plany, jest legendarny Żelazny Łuk.

Nawet po przeczytaniu nie do końca wiem, o czym tak naprawdę była ta książka. Domyślam się tego po tytule i ogólnym celu, jednak, jeżeli mam być szczera, sam Żelazny Łuk zajmował tam śmiesznie mało miejsca. Bohaterowie, których było w sumie... naprawdę wiele, sześcioro albo siedmioro, zajmowali się w zasadzie wszystkim, tylko nie łukiem. Poza tym nawet jego funkcja nie była tak opisana, bym rozumiała, o co właściwie z nim chodzi i dlaczego on ma taką wartość. W ogóle, mam ogromny żal do autora, że tak popsuł całkiem dobry pomysł. Ponieważ ogólna idea historii była bez zarzutu, ale ilość postaci, mnogość wydarzeń i akcji, które odwracały uwagę czytelnika od głównego nurtu fabuły oraz niezrozumiałe zachowania występujących osób bardzo skutecznie ją zniszczyły.

Z początku zupełnie nie mogłam wdrożyć się w wydarzenia. Skakanie z miejsca w miejsce, z których żadnego nie znałam i nie rozumiałam, zazwyczaj jest dla mnie miłym doświadczeniem, bo zazwyczaj później narrator koncentruje się na jednym z nich i częstotliwość skoków znacznie się zmniejsza, dzięki temu mogę te miejsca dokładniej poznać. W tym wypadku jednak, po około dwudziestu pierwszych stronach, zostałam przedstawiona co najmniej siódemce bohaterów w domu przy jakimś lesie, dwójce w czymś, co nazywa się Titor oraz jednemu, który w zasadzie nie wiadomo, gdzie był. Przepraszam, może coś jest ze mną nie tak, może pominęłam jakiś ważny szczegół, który by mi to wszystko wyjaśnił, ale pogubiłam się w tym i już do samego końca nie potrafiłam się z powrotem odnaleźć.

Czymś, czego zupełnie nie mogłam pojąć, był moment, w którym bohaterowie zostają Obrońcami Wyspy. To chyba nie zdradza zbyt wiele, więc przedstawię całą sytuację. Rządząca Popiołami rośnie w siłę i ktoś musi iść na poszukiwanie Żelaznego Łuku. Nie wiadomo jakim cudem misja ta przypada właśnie naszym bohaterom, którzy (tak mi się wydaje) zaliczani są jeszcze do dzieci. Król, który rozdaje im oręż, pokazuje, że oni muszą iść, bronić wyspy, ale jednocześnie mówi im, że to bardzo niebezpieczna misja, w której prawdopodobnie spotkają śmieć. Miałam ogromną ochotę po prostu wyłączyć czytnik i zająć się kolejną lekturą, bo zetknęły się tu co najmniej dwa elementy, które w książkach przeszkadzają mi najbardziej, a mianowicie: niekonsekwencja oraz postarzanie zachowań bohaterów. Wyobraźcie sobie taką sytuację: macie jakieś piętnaście lat i ktoś starszy mówi wam, że jesteście jedynymi, którzy mogą iść na samobójczą misję i, że on bardzo nie chce, żebyście szli, jednocześnie jednak wręcza wam jakiś miecz czy inną maczugę. Przepraszam (już po raz kolejny), nie potrafiłam tego zrozumieć.

Ale, żeby nie było, że w Żelaznym Łuku nie znalazłam nic, co przemawiałoby na korzyść autora, oprócz pomysłu (który niestety zepsuł), warto powiedzieć o zakończeniu. To kolejny element, na który zawsze zwracam uwagę, ponieważ niejednokrotnie niszczył on dobre wrażenie tworzone przez powieści. Pan Kasprzak wykorzystał motyw, który niektórzy mogą uważać za nieco melodramatyczny lub trochę naiwny, jednak to on sprawił, że ta historia nie dostanie oceny na minusie. Bardzo chciałabym wam powiedzieć, na czym ten motyw polegał, ale nie chcę. Trzeba tego samemu doświadczyć. I moim zdaniem nawet prawie warto było przedzierać się przez te dwieście osiemdziesiąt stron, żeby dotrzeć do tego momentu.

O dziwo, nawet te ostatnie zdania na końcowej stronie wzbudziły we mnie pewien rodzaj ciekawości. Były bardzo tajemnicze, choć niewątpliwie zwiastowały kolejne kłopoty i przygody grupy przyjaciół. To chyba nawet najbardziej zagadkowe zdanie w całej książce, oczywiście jeśli nie liczyć tych, których nie rozumiałam ze względów rzeczowych i sytuacyjnych. Jak mówiłam, zaciekawiły mnie, choć nie tak bardzo, bym z własnej woli sięgnęła po kolejny tom o Legerdzie.

       Moja ocena: 2/10

To historia dla cierpliwych i posiadających mocną głowę, ponieważ na wydarzeniach trzeba się naprawdę mocno skupić, żeby wiedzieć, o co chodzi. Ja się pogubiłam. Nie potrafiłam się odnaleźć i być może dlatego dałam tej powieści tak słabą ocenę (zazwyczaj przecież daję siódemki i ósemki). Jednak osobom, które mają słabe nerwy nie polecam, bo będziecie musieli biegać po silne środki uspokajające i antydepresanty. Autorowi natomiast radzę, by w następnym tomie wybrał sobie cel, do którego będzie dążył i żeby nie zbaczał z obranej ścieżki. Książka może być dłuższa, nie wolno na rzecz stron rezygnować z opisów, które mogą czytelnikowi znacznie ułatwić życie.


Za możliwość przeczytania książki dziękuję akcji Polacy nie gęsi i swoich autorów mają oraz Autorowi (TUTAJ możecie przeczytać mój wywiad z nim)
Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Czytam fantastykę