Info:
Autor:
Kamil
Kasprzak
Tytuł:
Wyspy Legerdy. Żelazny Łuk
Wydawnictwo:
Poligraf
Rok
wydania:
2013
Liczba
stron:
288
Przez
naprawdę długi czas zastanawiałam się, jak zacząć opisywać to,
co myślę o Żelaznym
Łuku,
ponieważ ostatnim, czego chcę, jest zranienie autora ogólnikowymi
uwagami. Miałam szczerą nadzieję, że lektura tej powieści będzie
dla mnie odskocznią, przy której się zrelaksuję i odpocznę,
wciągnięta przez zapierające dech w piersiach sytuacje i akcję,
która nie będzie zbyt często przystawać. Prawda nie okazała się,
co prawda, zbytnio od tych oczekiwań daleka, jednak w nieco innym
sensie...
Legerda, kraina wielu wysp, wygląda na spokojny skrawek ziemi, na
którym panuje ład i porządek. Ale kiedy na jaw wychodzi podejrzane
zniknięcie, jego równowaga zaczyna znikać. Do tego fantastycznego
miejsca przechodzi grupa młodych ludzi, którzy nie przeczuwają, co
spotka ich wewnątrz tajemniczego lasu i dalej. Okazuje się, że to
Rządząca Popiołami chce przejąć tam rządy i tym, co może
udaremnić te plany, jest legendarny Żelazny Łuk.
Nawet po przeczytaniu nie do końca wiem, o czym tak naprawdę była
ta książka. Domyślam się tego po tytule i ogólnym celu, jednak,
jeżeli mam być szczera, sam Żelazny Łuk zajmował tam śmiesznie
mało miejsca. Bohaterowie, których było w sumie... naprawdę
wiele, sześcioro albo siedmioro, zajmowali się w zasadzie
wszystkim, tylko nie łukiem. Poza tym nawet jego funkcja nie była
tak opisana, bym rozumiała, o co właściwie z nim chodzi i dlaczego
on ma taką wartość. W ogóle, mam ogromny żal do autora, że tak
popsuł całkiem dobry pomysł. Ponieważ ogólna idea historii była
bez zarzutu, ale ilość postaci, mnogość wydarzeń i akcji, które
odwracały uwagę czytelnika od głównego nurtu fabuły oraz
niezrozumiałe zachowania występujących osób bardzo skutecznie ją
zniszczyły.
Z początku zupełnie nie mogłam wdrożyć się w wydarzenia.
Skakanie z miejsca w miejsce, z których żadnego nie znałam i nie
rozumiałam, zazwyczaj jest dla mnie miłym doświadczeniem, bo
zazwyczaj później narrator koncentruje się na jednym z nich i
częstotliwość skoków znacznie się zmniejsza, dzięki temu mogę
te miejsca dokładniej poznać. W tym wypadku jednak, po około
dwudziestu pierwszych stronach, zostałam przedstawiona co najmniej
siódemce bohaterów w domu przy jakimś lesie, dwójce w czymś, co
nazywa się Titor oraz jednemu, który w zasadzie nie wiadomo, gdzie
był. Przepraszam, może coś jest ze mną nie tak, może pominęłam
jakiś ważny szczegół, który by mi to wszystko wyjaśnił, ale
pogubiłam się w tym i już do samego końca nie potrafiłam się z
powrotem odnaleźć.
Czymś, czego zupełnie nie mogłam pojąć, był moment, w którym
bohaterowie zostają Obrońcami Wyspy. To chyba nie zdradza zbyt
wiele, więc przedstawię całą sytuację. Rządząca Popiołami
rośnie w siłę i ktoś musi iść na poszukiwanie Żelaznego Łuku.
Nie wiadomo jakim cudem misja ta przypada właśnie naszym bohaterom,
którzy (tak mi się wydaje) zaliczani są jeszcze do dzieci. Król,
który rozdaje im oręż, pokazuje, że oni muszą iść, bronić
wyspy, ale jednocześnie mówi im, że to bardzo niebezpieczna misja,
w której prawdopodobnie spotkają śmieć. Miałam ogromną ochotę
po prostu wyłączyć czytnik i zająć się kolejną lekturą, bo
zetknęły się tu co najmniej dwa elementy, które w książkach
przeszkadzają mi najbardziej, a mianowicie: niekonsekwencja oraz
postarzanie zachowań bohaterów. Wyobraźcie sobie taką sytuację:
macie jakieś piętnaście lat i ktoś starszy mówi wam, że
jesteście jedynymi, którzy mogą iść na samobójczą misję i, że
on bardzo nie chce, żebyście szli, jednocześnie jednak wręcza wam
jakiś miecz czy inną maczugę. Przepraszam (już po raz kolejny),
nie potrafiłam tego zrozumieć.
Ale,
żeby nie było, że w Żelaznym
Łuku
nie znalazłam nic, co przemawiałoby na korzyść autora, oprócz
pomysłu (który niestety zepsuł), warto powiedzieć o zakończeniu.
To kolejny element, na który zawsze zwracam uwagę, ponieważ
niejednokrotnie niszczył on dobre wrażenie tworzone przez powieści.
Pan Kasprzak wykorzystał motyw, który niektórzy mogą uważać za
nieco melodramatyczny lub trochę naiwny, jednak to on sprawił, że
ta historia nie dostanie oceny na minusie. Bardzo chciałabym wam
powiedzieć, na czym ten motyw polegał, ale nie chcę. Trzeba tego
samemu doświadczyć. I moim zdaniem nawet prawie warto było
przedzierać się przez te dwieście osiemdziesiąt stron, żeby
dotrzeć do tego momentu.
O dziwo, nawet te ostatnie zdania na końcowej stronie wzbudziły we
mnie pewien rodzaj ciekawości. Były bardzo tajemnicze, choć
niewątpliwie zwiastowały kolejne kłopoty i przygody grupy
przyjaciół. To chyba nawet najbardziej zagadkowe zdanie w całej
książce, oczywiście jeśli nie liczyć tych, których nie
rozumiałam ze względów rzeczowych i sytuacyjnych. Jak mówiłam,
zaciekawiły mnie, choć nie tak bardzo, bym z własnej woli sięgnęła
po kolejny tom o Legerdzie.
Moja
ocena: 2/10
To historia dla cierpliwych i posiadających mocną głowę, ponieważ
na wydarzeniach trzeba się naprawdę mocno skupić, żeby wiedzieć,
o co chodzi. Ja się pogubiłam. Nie potrafiłam się odnaleźć i
być może dlatego dałam tej powieści tak słabą ocenę (zazwyczaj
przecież daję siódemki i ósemki). Jednak osobom, które mają
słabe nerwy nie polecam, bo będziecie musieli biegać po silne
środki uspokajające i antydepresanty. Autorowi natomiast radzę, by
w następnym tomie wybrał sobie cel, do którego będzie dążył i
żeby nie zbaczał z obranej ścieżki. Książka może być dłuższa,
nie wolno na rzecz stron rezygnować z opisów, które mogą
czytelnikowi znacznie ułatwić życie.
Za możliwość przeczytania książki dziękuję akcji Polacy nie gęsi i swoich autorów mają oraz Autorowi (TUTAJ możecie
przeczytać mój wywiad z nim)
Recenzja bierze udział w wyzwaniu: Czytam fantastykę