Nathalie Ross... Czy
to nie brzmi znajomo? Kiedy przeczytałam ten nick po raz pierwszy,
moją pierwszą myślą było „jak ktoś śmiał mieć tak podobny
pseudonim do mojego?!”. Jednak kiedy w końcu udało mi się
porozmawiać z jego właścicielką, zobaczyłam, jak wiele różnic
jest między nami i jak bardzo się cieszę, że to właśnie ona
jest moją blogową imienniczką :)
Natalie Rosa: Bardzo
się cieszę, że zgodziłaś się wziąć udział w mojej akcji
„Let's talk”.
Nathalie
Ross: Bardzo się cieszę, że zgodziłaś
się mnie u siebie gościć. To nie mój pierwszy wywiad w życiu,
ale za to pierwszy w temacie związanym z blogiem.
Jak to nie
pierwszy?
W 2011 roku wydałam
wraz z dwiema znajomymi z liceum publikację historyczną pt.
„Ballada o stanie wojennym”. Podczas jej promocji udzielałyśmy
wywiadów, więc jakieś doświadczenie już w tym temacie mam.
Które pytanie z
tamtych wywiadów najbardziej zapadło Ci w pamięć?
Zdaje mi się, że
zapamiętałam najbardziej pytanie o to, co mnie i znajome zaskoczyło
w wypowiedziach ludzi na temat stanu wojennego, jako że do tej
publikacji same musiałyśmy wywiady przeprowadzać z innymi.
Pamiętam, że z początku nie wiedziałam, co odpowiedzieć, a
miałam mówić do kamery, więc głównie napędzał mnie stres i
wymieniłam rzeczy, które mnie osobiście nie zdziwiły, bo wiele o
nich nie raz słyszałam od rodziców i dziadków, ale pamiętałam,
że jak opowiadałam te historie znajomym, to często szeroko
otwierali oczy ze zdziwienia. Dostałam też kiedyś pytanie związane
z ówczesną polityką, ale jakoś z niego zręcznie wybrnęłam,
gdyż przyznaję, że tym tematem nie bardzo się interesuję.
Polityką nie, ale
historią już tak?
Z historią też nie
wszystkimi tematami. Interesuje mnie wiele zagadnień dotyczących
starożytności, szczególnie kształtującej się już wówczas
kultury indyjskiej oraz mitologii greckiej. Średniowiecze również
jest dla mnie pod wieloma względami pasjonujące. Kolejne okresy już
nie bardzo. Czasem czytam coś o Anglii w okresie od XVII do XIX
wieku, ale też bardziej pod kątem kultury niż historii. A w
temacie XX wieku wiem tyle, ile opowiadała mi rodzina, bo nie
ukrywam, że to z ich opowieści uczę się zawsze najwięcej.
Z reguły
chyba młodzież nie za bardzo chce wysłuchiwać tego typu
wspomnień...
Z reguły tak chyba
jest, ale równie dobrze może być to stereotyp. Akurat uczęszczałam
do klasy humanistycznej, podczas gdy interesowały mnie (od 2 roku)
bardziej nauki medyczne, więc żeby wytrwać z kilkoma godzinami
historii tygodniowo, musiałam jakieś zainteresowanie nią w sobie
wzbudzić. Nauczyciel i tak trafił mi się dobry i wyrozumiały
(głównie dla tych wszystkich moich zainteresowań w inną stronę
niż historia i wiedza o społeczeństwie), więc nie mogę narzekać.
Jestem mu bardzo wdzięczna za możliwość stworzenia tej publikacji
z obiema koleżankami, gdyż to on nas trzy wybrał jako jej autorki.
I cóż, zawsze jest to jakiś początek „kariery” autorskiej,
która jest dla mnie dość ważna. Sama dużo piszę i to od wielu,
wielu lat...
Jaka forma pisania
najbardziej Cię wciąga?
Wiesz, najwięcej
piszę powieści, wiersze znacznie rzadziej, chociaż kiedyś
stanowiły one (ku mojej konsternacji) zdecydowaną większość
tego, co tworzyłam. Obecnie skupiam się na typowych powieściach.
Kombinuję głównie z romansem, ale próbuję do jednych historii
wplatać elementy fantasy lub fantastyki, do innych mieszankę
erotyku i powieści psychologicznej z elementami thrillera, a do
powieści, nad którą pracuję w tym momencie, wplatam historię
dorastania głównych bohaterów, połączoną ze zmianą charakteru,
pokonaniem nieśmiałości itp. Wymyślanie takich historii mnie
relaksuje i daje poczucie, że mogę zostawić po sobie coś
wartościowego dla innych.
Skąd czerpiesz
inspiracje do tworzenia nowych wątków?
To chyba jedno z
trudniejszych dla mnie pytań. Czasem oglądam jakiś film i już
widząc jego pierwszą scenę, wyłączam, by nie znać dalszego
ciągu i pozwolić moim myślom popłynąć z właściwym tylko dla
nich nurtem. Zazwyczaj łapie mnie to przy filmach bollywoodzkich,
które kocham całym sercem, gdyż zawsze umieją przywrócić mi
dobry humor. Gdy już opracuję ogół, wracam do filmu i rozkoszuję
się nim dalej. Poza tym sposobem często łapie mnie słynne „a co
by było, gdyby...?” na środku ulicy lub w trakcie zajęć na
uczelni i potrafię potem spędzić kilka godzin, a czasem nawet dni,
myśląc nad wieloma wariantami jednego ze swoich pomysłów i w
końcu docierając do tego najbardziej mi pasującego - celowo nie
używam słowa „najlepszego”, gdyż wiele historii wygląda w
mojej głowie niesamowicie, ale wiem, że nie zostałam stworzona do
pisania fantastyki, więc nawet nie próbuję jej pisać. Trzeba znać
swoje słabości, a tych trochę mam i w sumie do większości
otwarcie się przyznaję. Wracając do tematu, często inspiracją są
też dla mnie piosenki. Nie raz wieczorami puszczam ją głośno i
pozwalam mojej wyobraźni szaleć, ile dusza zapragnie. Wtedy
najczęściej myślę o kolejnych scenach do jakichś historii, ale
czasem wykluwa się coś zupełnie nowego.
Czego słuchasz
najchętniej?
Najchętniej robię
to, co najwygodniejsze - włączam radio i wyłapuję z niego
piosenki wpadające w ucho :) Jednak jako że uwielbiam wszelkie
covery piosenek, to od kiedy zostałam fanką Glee, ich przeróbki są
jednymi z moich ulubionych. Również wiele ścieżek dźwiękowych z
lubianych filmów wpada mi w ucho, jak np. „We Remain” Christiny
Aguilery albo „Atlas” Coldplay - obie piosenki zostały
wykorzystane do promocji „W pierścieniu ognia” i uważam, że to
był genialny pomysł, gdyż wyrażają tyle emocji i kryją w sobie
tak wiele piękna, że przy pierwszych przesłuchaniach udało im się
wycisnąć ze mnie kilka łez. Oczywiście często słucham muzyki z
filmów bollywoodzkich. Nie lubię jednak słuchać i lubić czegoś,
kiedy nie rozumiem tekstu, więc od kiedy niecałe 8 lat temu
zaczęłam interesować się kinem indyjskim, postanowiłam również
nauczyć się chociaż podstaw mówionego hindi. Z pisaniem jest
gorzej, mogę kombinować coś w naszym alfabecie, ale w słynnym i
pięknym indyjskim dewanagari umiałam pisać słabo i dawno mi to
wyleciało z głowy.
Umiesz mówić w
hindi?!
Nie jakoś super
dobrze, ale coś tam wymyślę, jak ktoś poprosi, bym to coś
powiedziała. Od dawna nie rozmawiałam z nikim, gdyż kontakt ze
znajomymi Indusami niespodziewanie mi się urwał, więc obecnie moja
nauka języka polega na powtarzaniu dialogów z filmów oraz
korzystaniu z rozmówek, ale to zawsze coś, prawda? Ja
miałam tylko kontakt internetowy. Dosłownie kilka razy udało mi
się z kimś porozmawiać na ulicy. A wierz mi, że przez Internet
trudno znaleźć kogoś, kto posługuje się poprawnym językiem.
Indie w ogóle mieszają języki narodowe z angielskim z winy tego,
że były przez wiele lat kolonią brytyjską, a pisząc z kimś z
innego kraju, czasem trudno im zrozumieć, że ktoś woli się
pouczyć z nimi hindi, niż gadać po angielsku, próbując
zrozumieć, co oni mają na myśli przez ciągle używanie skrótów.
Znam angielski bardzo dobrze, a przy ich skrótach odpadałam.
Przykładowo ikwym znaczy „I know what you mean”. Ja prosiłam
chłopaka o rozwinięcie skrótu, a on odpisywał „ydkwim?”,
czyli „You don't know what I mean?” i tak często wyglądała
rozmowa. Sam język jest dość trudny, jeśli uczysz się alfabetu
dewanagari wraz z wymową. Jeśli jednak podchodzisz do nauki tak, by
umieć się porozumieć głównie ustnie, jak pojedziesz do Indii, to
wszystko staje się łatwiejsze :) Tylko potrzeba tej częstej
praktyki i powtarzania słówek i gramatyki, więc nawet nie chcę
myśleć, jak by tamci znajomi zareagowali na mój hindi po
kilkunastu miesiącach przerwy.
Dlaczego
zainteresowałaś się Indiami i bollywoodzkim kinem?
Wszystko
zaczęło się pośrednio w Walentynki 2006 roku. Mama kupiła film
„Czasem słońce, czasem deszcz” wraz z jakąś gazetą.
Włączyłyśmy, oglądałyśmy, ale ja wymiękłam po godzinie, gdy
akcja filmu jeszcze nie zdążyła się za bardzo rozwinąć
(przynajmniej tak wtedy myślałam). Nie wróciłam do filmu aż do
czerwca tego samego roku, kiedy zaprosiłam do mnie kilka znajomych z
podstawówki z okazji zakończenia szkoły i jedna z nich przyniosła
ten film. Zupełnie go nie skojarzyłam! A gdy zaczęłam go oglądać,
kompletnie się w nim zakochałam. Być może gdyby nie tamten dzień,
nie miałabym dziś tekturowego standu z głównym aktorem, Shah Rukh
Khanem, za łóżkiem. Nawet nie wiesz, ile się naprosiłam o niego
w pobliskim Empiku - czekałam 3 miesiące i w końcu przed gwiazdką
po prostu mi go oddali, nie musiałam nic płacić :) Kurczę, w
sumie nie odpowiedziałam tak wprost na Twoje pytanie.
Zainteresowałam się dzięki znajomym, ale dlaczego? Podejrzewam, że
potrzebowałam zawsze czegoś radosnego w życiu, czegoś, co każdego
dnia będzie mu nadawać kolorów, w czym znajdę odniesienie do
każdej sytuacji życiowej - Bollywood w dużej mierze mi na to
pozwala. Dodaje mi koloru, skłania do drobnych zmian w życiu i
charakterze i to zmian na lepsze.
Wydaje mi się, że
wiele osób kojarzy Bollywood z kiczem. Gdyby miała przekonać
takiego kogoś, że wcale tak nie jest, co byś mu powiedziała?
Zależy, co kto
rozumie pod pojęciem kiczu. Ja jestem wprost niemożliwą
romantyczką i uwielbiam takie historie. Jednak nie każdy film
bollywoodzki ukazuje romans, wiele przedstawia trudną sytuację
społeczną, problemy zdrowotno-psychiczne (słynny „My Name Is
Khan” tak dla przykładu), porusza kontrowersyjne tematy (np.
nękanie muzułmanów w USA po 11 września i wrzucanie wszystkich do
jednego worka wraz z terrorystami). Trzeba tylko wiedzieć, co
obejrzeć i co komuś polecić, by trafić w jego gusta. Poza tym
kultura indyjska i wierzenia są dość specyficzne. Póki się nimi
nie zainteresujesz i nie spróbujesz zrozumieć wszystkich obrządków,
trudno będzie przekonać Cię do czegokolwiek. Szczególnie jeśli
uważa się to kino za kiczowate - nie zaprzeczę temu, gdyż to
prawda, jest w nim kicz. Tylko dla mnie jest go o wiele mniej, niż
znajdzie osoba ie przepadająca ta sekwencjami tanecznymi, mnóstwem
kolorów i muzyką w tych klimatach. Najłatwiej więc chyba byłoby
mi odwołać się do tematyki i do tego, jak bardzo na mnie działają
te filmy.
Czym poza tym,
co już wymieniłaś, jeszcze się interesujesz?
Henio (fot. archiwum prywatne) |
Poza czytaniem i
kulturą indyjską interesuję się, tak jak mówiłam wcześniej,
pisaniem. A poza tym... jestem na medycznych studiach, konkretnie na
fizjoterapii i przyznam się, że w sumie od wielu lat coś mnie w
medycynie pociągało. Planowałam co prawda kierunek lekarski,
wyszła fizjoterapia, ale może to i dobrze - anatomia tutaj jest
wystarczająco trudna do ogarnięcia, więc nawet nie chcę myśleć,
jak wiele nauki mają przyszli lekarze. W samej dziedzinie
fizjoterapii bardzo, ale to naprawdę bardzo wciągnęłam się we
wszystkie zabiegi fizykoterapeutyczne, tj. krioterapia, naświetlanie
promieniowaniem UV i podczerwonym, hydroterapia, elektroterapia,
lasery. To naprawdę interesujące, jak bardzo można takimi
zabiegami pomóc i jak obszerne mogą mieć działanie. Co jeszcze
mnie interesuje? Tenis ziemny! Och, tak! Tak bardzo kocham ten sport.
Jakbyś znała kogoś z Warszawy w wieku 20-25 lat, kto chciałby
pograć w tenisa, to daj mi znać, bo od ponad 2 lat nie mam z kim
grać, a zajęcia indywidualne z trenerem (najlepszym pod słońcem!)
kosztują zdecydowanie zbyt dużo. Przyznam Ci się też, że dzięki
studiom polubiłam pływanie. Nie przepadam jedynie za zapachem
chloru, ale samo pływanie na basenie bardzo mi się podoba.
Czy jest jakiś
kolor, którym mogłabyś opisać siebie?
O rany, musiałabym
chyba wymieszać kilka i sprawdzić, co z nich wyjdzie. Mam dni
typowo depresyjne, kiedy pomalowałabym wszystko na czarno. Mam
takie, w których potrzebuję przyjaciół i sama chcę być
przyjacielem dla innych, więc te pokryłabym błękitem. Czasami z
kolei idę ulicą i uśmiecham się sama do siebie lub do muzyki,
której akurat słucham (tutaj znowu mam na myśli głównie
soundtracki z filmów bollywodzkich, w których wiele piosenek jest
tak radosnych, że trudno nie wpaść w dobry humor) i pomalowałabym
wtedy świat żółtą farbą - jak radość, nie jak zazdrość. Dla
tej znalazłabym mieszankę żółci z czerwienią w formie
naprzemiennych pasków, bo kolor pomarańczowy słabo mi pasuje. I w
końcu zostaje zielony, który kojarzy mi się z nadzieją, którą
żyję każdego dnia i fiolet, który najbardziej odpowiada mojej
wenie. Więc chyba mogłabym podsumować ten wywód stwierdzeniem, że
jest mi zielono, ale z domieszką fioletu
Takiej odpowiedzi
jeszcze od nikogo nie otrzymałam :) Skąd wziął się pomysł na
bloga Książkowe "kocha, nie kocha"?
Wielokrotnie
rozmawiałyśmy z Martyną, współprowadzącą bloga, o książkach,
które lubimy. Odkryłyśmy, że mamy podobne gusta i że możemy
sobie nawzajem polecać książki. W końcu zaczęły nam z tego
wychodzić mini-recenzje. Akurat w lutym odkryłam blogi recenzenckie
poprzez portal Lubimy Czytać. Zaczęłam czytać kilka z nich i
pomyślałam, że w sumie skoro recenzujemy książki dla siebie, to
dlaczego miałybyśmy nie podzielić się z innymi? Tak powstało
Książkowe "kocha, nie kocha", oczywiście po dłuższym czasie spędzonym na
szukaniu pierwszego szablonu (dopiero kolejny był pracą autorską i
od tego czasu używamy tylko takich projektów, a że nad grafiką
głównie pracuję ja, to Martyna w większości dba o to, by całość
wyglądała schludnie i zachęcająco) i tworzeniu ogólnego zarysu
bloga.
I, jak rozumiem,
sprawia Ci to przyjemność? Pisanie, dzielenie się swoimi opiniami
z innymi?
Gdyby nie sprawiało
mi to przyjemności, dawno odeszłabym z bloga :) Czasami jest to
męczące, gdy wiem, że muszę zmieścić się w terminie dla danego
wydawnictwa, które mi zaufało i przysłało jakiś egzemplarz
recenzencki, a ja padam na twarz każdego dnia po zajęciach na
uczelni i mimo że chciałabym się wyspać, „muszę” czytać
książkę, by się wyrobić. Jednak gdy potem o tym myślę, widzę
w tym same plusy, bo gdybym nie miała nad głową siekiery, to bym
czytała znacznie mniej i miałabym przez to gorsze samopoczucie. A
tak wiem, że nie siedzę bezczynnie. I jakby nie było, pisanie
recenzji w jakiś sposób też wyrabia warsztat i kształtuje pogląd
na wiele spraw, otwiera oczy na niektóre błędy w książkach.
Dzięki blogowi i recenzowaniu stałam się o wiele bardziej
krytyczna wobec tego, co czytam, co wychodzi mi na dobre, bo nie
kupuję wszystkiego jak głupia, tylko porządnie się zastanawiam,
czy nie będzie lepiej, jeśli zaryzykuję z wypożyczeniem książki
w bibliotece, zamiast wydawać na nią nawet 6 zł na wyprzedaży
(miałam tak ostatnio z „Furiami”).
Czy na początku,
rozpoczynając pisanie bloga, wzorowałaś się na kimś konkretnym,
czy pisałaś tak, jak Ci się wydawało, że jest dobrze?
Nie wiedziałam wtedy,
kto w tym recenzenckim świecie jest wzorem, a kto nie, więc
chciałam być dobra dla samej siebie. Recenzje miały podobać się
przede wszystkim mnie samej, a dopiero potem innym, bo jeśli nie
umiem dotrzeć do siebie, to jakim cudem mogę przekonać nowe osoby
do zapoznania się z lekturą albo też do rzucenia jej w kąt?
I możesz powiedzieć,
że dotarłaś do siebie?
W większości
recenzji tak. Nie chcę zabrzmieć jak Narcyz, jednak staram się nie
publikować recenzji, które nie podałyby mi konkretnych zalet i wad
książki, tylko po prostu stwierdziły, że jest niesamowita albo do
kitu. Jednocześnie denerwuje mnie, gdy książka mnie nie ruszyła
ani trochę, ale nie mogę powiedzieć, że jest zła. Nie lubię
takich pośrednich ocen i opinii - są dla mnie jednoznaczne z
odpowiedzią „nie wiem” na pytanie o to, czy chcesz jajecznicę
na śniadanie.
W jakim kierunku
chciałabyś, by blog współprowadzony przez Ciebie się rozwijał?
Myślałaś o usamodzielnieniu się?
Bardzo możliwe, że
jakoś na wiosnę zostanę na blogu sama. Martyna ma mieć pracę w
Anglii i wyjeżdża, więc blog zostaje na mojej głowie. Rozważę
może, czy kogoś nie przyjąć dodatkowo, bo studia w tym semestrze
dają mi w kość, a nie chcę, by to zaszkodziło blogowi ani też w
drugą stronę – by prowadzenie bloga odbiło się na moim „być
albo nie być” na studiach. Niemniej nawet, jeśli Martyna wyjedzie
do Anglii, zawsze będzie miała otwarte drzwi do bloga. Tworzyłyśmy
go razem od podstaw, zbliżył nas ze sobą i nie pozwolę nikomu
odebrać jej tego miejsca.
Co powiedziałabyś
osobom, które chcą zrezygnować z prowadzenia bloga z powodu nawału
zajęć w danej chwili?
Powiedziałabym, by
spróbowały i tak go prowadzić. Recenzowanie książek nie musi
wiązać się ze zdobywaniem egzemplarzy recenzenckich u wydawnictw i
opiniowaniem ich w konkretnym terminie. Można wybrać się do
biblioteki, gdy wie się z góry o nadchodzącym czasie wolnym od
nauki i obowiązków i wtedy wypożyczyć kilka książek. Dodatkowo
można napisać w wolniejsze dni kilka recenzji i umieszczać jedną
co 3 lub 4 dni, może nawet nieco rzadziej na blogu, byleby pozostać
jakkolwiek aktywnym. Ewentualnie recenzje na blogu mogą pojawiać
się dwa razy w miesiącu i wtedy mnie by aż kusiło, by pisać co
nieco ogółem o książkach, ale nie w formie recenzenckiej, tylko
bardziej w formie artykułu, felietonu, ewentualnie moich wymyślań
na konkretny literacki temat. Ups, chyba nawet zdradziłam Ci się z
jednym z moich planów na najbliższe miesiące :)
W takim razie nie
pytam już o nic więcej. Dziękuję Ci bardzo za rozmowę i liczę,
że nie porzucisz bloga oraz dalej, w miarę swoich możliwości,
będziesz go rozwijać :)
Na pewno go nie
zostawię. Zbyt wiele dla mnie znaczy. Dziękuję Ci ślicznie za
rozmowę. W końcu wiem trochę o osobie, która ma tak zbliżony do
mojego nick :) A więc Czytelnicy, od dziś łatwiej może Wam być
nas rozróżniać!
Nathalie Ross (fot. archiwum prywatne) |
Nathalie,
jak już wiecie, prowadzi bloga Książkowe "kocha, nie kocha", na którego
serdecznie Was zapraszam i mam olbrzymią nadzieję, że razem
ze mną życzycie jej, żeby była z nami jak najdłużej :)
A
co w kwietniu? To trudne pytanie, bo, jak widzicie, z tą odsłoną
ledwo się wyrobiłam. A wszystko przez moje lenistwo... Postaram się
mimo wszystko coś dla Was wymyślić, Słonka moje kochane ♥