poniedziałek, 31 marca 2014

Let's talk! z Nathalie :)


Nathalie Ross... Czy to nie brzmi znajomo? Kiedy przeczytałam ten nick po raz pierwszy, moją pierwszą myślą było „jak ktoś śmiał mieć tak podobny pseudonim do mojego?!”. Jednak kiedy w końcu udało mi się porozmawiać z jego właścicielką, zobaczyłam, jak wiele różnic jest między nami i jak bardzo się cieszę, że to właśnie ona jest moją blogową imienniczką :)


Natalie Rosa: Bardzo się cieszę, że zgodziłaś się wziąć udział w mojej akcji „Let's talk”.
Nathalie Ross: Bardzo się cieszę, że zgodziłaś się mnie u siebie gościć. To nie mój pierwszy wywiad w życiu, ale za to pierwszy w temacie związanym z blogiem.

Jak to nie pierwszy?
W 2011 roku wydałam wraz z dwiema znajomymi z liceum publikację historyczną pt. „Ballada o stanie wojennym”. Podczas jej promocji udzielałyśmy wywiadów, więc jakieś doświadczenie już w tym temacie mam.

Które pytanie z tamtych wywiadów najbardziej zapadło Ci w pamięć?
Zdaje mi się, że zapamiętałam najbardziej pytanie o to, co mnie i znajome zaskoczyło w wypowiedziach ludzi na temat stanu wojennego, jako że do tej publikacji same musiałyśmy wywiady przeprowadzać z innymi. Pamiętam, że z początku nie wiedziałam, co odpowiedzieć, a miałam mówić do kamery, więc głównie napędzał mnie stres i wymieniłam rzeczy, które mnie osobiście nie zdziwiły, bo wiele o nich nie raz słyszałam od rodziców i dziadków, ale pamiętałam, że jak opowiadałam te historie znajomym, to często szeroko otwierali oczy ze zdziwienia. Dostałam też kiedyś pytanie związane z ówczesną polityką, ale jakoś z niego zręcznie wybrnęłam, gdyż przyznaję, że tym tematem nie bardzo się interesuję.

Polityką nie, ale historią już tak?
Z historią też nie wszystkimi tematami. Interesuje mnie wiele zagadnień dotyczących starożytności, szczególnie kształtującej się już wówczas kultury indyjskiej oraz mitologii greckiej. Średniowiecze również jest dla mnie pod wieloma względami pasjonujące. Kolejne okresy już nie bardzo. Czasem czytam coś o Anglii w okresie od XVII do XIX wieku, ale też bardziej pod kątem kultury niż historii. A w temacie XX wieku wiem tyle, ile opowiadała mi rodzina, bo nie ukrywam, że to z ich opowieści uczę się zawsze najwięcej.

Z reguły chyba młodzież nie za bardzo chce wysłuchiwać tego typu wspomnień...
Z reguły tak chyba jest, ale równie dobrze może być to stereotyp. Akurat uczęszczałam do klasy humanistycznej, podczas gdy interesowały mnie (od 2 roku) bardziej nauki medyczne, więc żeby wytrwać z kilkoma godzinami historii tygodniowo, musiałam jakieś zainteresowanie nią w sobie wzbudzić. Nauczyciel i tak trafił mi się dobry i wyrozumiały (głównie dla tych wszystkich moich zainteresowań w inną stronę niż historia i wiedza o społeczeństwie), więc nie mogę narzekać. Jestem mu bardzo wdzięczna za możliwość stworzenia tej publikacji z obiema koleżankami, gdyż to on nas trzy wybrał jako jej autorki. I cóż, zawsze jest to jakiś początek „kariery” autorskiej, która jest dla mnie dość ważna. Sama dużo piszę i to od wielu, wielu lat...

Jaka forma pisania najbardziej Cię wciąga?
Wiesz, najwięcej piszę powieści, wiersze znacznie rzadziej, chociaż kiedyś stanowiły one (ku mojej konsternacji) zdecydowaną większość tego, co tworzyłam. Obecnie skupiam się na typowych powieściach. Kombinuję głównie z romansem, ale próbuję do jednych historii wplatać elementy fantasy lub fantastyki, do innych mieszankę erotyku i powieści psychologicznej z elementami thrillera, a do powieści, nad którą pracuję w tym momencie, wplatam historię dorastania głównych bohaterów, połączoną ze zmianą charakteru, pokonaniem nieśmiałości itp. Wymyślanie takich historii mnie relaksuje i daje poczucie, że mogę zostawić po sobie coś wartościowego dla innych.

Skąd czerpiesz inspiracje do tworzenia nowych wątków?
To chyba jedno z trudniejszych dla mnie pytań. Czasem oglądam jakiś film i już widząc jego pierwszą scenę, wyłączam, by nie znać dalszego ciągu i pozwolić moim myślom popłynąć z właściwym tylko dla nich nurtem. Zazwyczaj łapie mnie to przy filmach bollywoodzkich, które kocham całym sercem, gdyż zawsze umieją przywrócić mi dobry humor. Gdy już opracuję ogół, wracam do filmu i rozkoszuję się nim dalej. Poza tym sposobem często łapie mnie słynne „a co by było, gdyby...?” na środku ulicy lub w trakcie zajęć na uczelni i potrafię potem spędzić kilka godzin, a czasem nawet dni, myśląc nad wieloma wariantami jednego ze swoich pomysłów i w końcu docierając do tego najbardziej mi pasującego - celowo nie używam słowa „najlepszego”, gdyż wiele historii wygląda w mojej głowie niesamowicie, ale wiem, że nie zostałam stworzona do pisania fantastyki, więc nawet nie próbuję jej pisać. Trzeba znać swoje słabości, a tych trochę mam i w sumie do większości otwarcie się przyznaję. Wracając do tematu, często inspiracją są też dla mnie piosenki. Nie raz wieczorami puszczam ją głośno i pozwalam mojej wyobraźni szaleć, ile dusza zapragnie. Wtedy najczęściej myślę o kolejnych scenach do jakichś historii, ale czasem wykluwa się coś zupełnie nowego.

Czego słuchasz najchętniej?
Najchętniej robię to, co najwygodniejsze - włączam radio i wyłapuję z niego piosenki wpadające w ucho :) Jednak jako że uwielbiam wszelkie covery piosenek, to od kiedy zostałam fanką Glee, ich przeróbki są jednymi z moich ulubionych. Również wiele ścieżek dźwiękowych z lubianych filmów wpada mi w ucho, jak np. „We Remain” Christiny Aguilery albo „Atlas” Coldplay - obie piosenki zostały wykorzystane do promocji „W pierścieniu ognia” i uważam, że to był genialny pomysł, gdyż wyrażają tyle emocji i kryją w sobie tak wiele piękna, że przy pierwszych przesłuchaniach udało im się wycisnąć ze mnie kilka łez. Oczywiście często słucham muzyki z filmów bollywoodzkich. Nie lubię jednak słuchać i lubić czegoś, kiedy nie rozumiem tekstu, więc od kiedy niecałe 8 lat temu zaczęłam interesować się kinem indyjskim, postanowiłam również nauczyć się chociaż podstaw mówionego hindi. Z pisaniem jest gorzej, mogę kombinować coś w naszym alfabecie, ale w słynnym i pięknym indyjskim dewanagari umiałam pisać słabo i dawno mi to wyleciało z głowy.

Umiesz mówić w hindi?!
Nie jakoś super dobrze, ale coś tam wymyślę, jak ktoś poprosi, bym to coś powiedziała. Od dawna nie rozmawiałam z nikim, gdyż kontakt ze znajomymi Indusami niespodziewanie mi się urwał, więc obecnie moja nauka języka polega na powtarzaniu dialogów z filmów oraz korzystaniu z rozmówek, ale to zawsze coś, prawda? Ja miałam tylko kontakt internetowy. Dosłownie kilka razy udało mi się z kimś porozmawiać na ulicy. A wierz mi, że przez Internet trudno znaleźć kogoś, kto posługuje się poprawnym językiem. Indie w ogóle mieszają języki narodowe z angielskim z winy tego, że były przez wiele lat kolonią brytyjską, a pisząc z kimś z innego kraju, czasem trudno im zrozumieć, że ktoś woli się pouczyć z nimi hindi, niż gadać po angielsku, próbując zrozumieć, co oni mają na myśli przez ciągle używanie skrótów. Znam angielski bardzo dobrze, a przy ich skrótach odpadałam. Przykładowo ikwym znaczy „I know what you mean”. Ja prosiłam chłopaka o rozwinięcie skrótu, a on odpisywał „ydkwim?”, czyli „You don't know what I mean?” i tak często wyglądała rozmowa. Sam język jest dość trudny, jeśli uczysz się alfabetu dewanagari wraz z wymową. Jeśli jednak podchodzisz do nauki tak, by umieć się porozumieć głównie ustnie, jak pojedziesz do Indii, to wszystko staje się łatwiejsze :) Tylko potrzeba tej częstej praktyki i powtarzania słówek i gramatyki, więc nawet nie chcę myśleć, jak by tamci znajomi zareagowali na mój hindi po kilkunastu miesiącach przerwy.

Dlaczego zainteresowałaś się Indiami i bollywoodzkim kinem?
Wszystko zaczęło się pośrednio w Walentynki 2006 roku. Mama kupiła film „Czasem słońce, czasem deszcz” wraz z jakąś gazetą. Włączyłyśmy, oglądałyśmy, ale ja wymiękłam po godzinie, gdy akcja filmu jeszcze nie zdążyła się za bardzo rozwinąć (przynajmniej tak wtedy myślałam). Nie wróciłam do filmu aż do czerwca tego samego roku, kiedy zaprosiłam do mnie kilka znajomych z podstawówki z okazji zakończenia szkoły i jedna z nich przyniosła ten film. Zupełnie go nie skojarzyłam! A gdy zaczęłam go oglądać, kompletnie się w nim zakochałam. Być może gdyby nie tamten dzień, nie miałabym dziś tekturowego standu z głównym aktorem, Shah Rukh Khanem, za łóżkiem. Nawet nie wiesz, ile się naprosiłam o niego w pobliskim Empiku - czekałam 3 miesiące i w końcu przed gwiazdką po prostu mi go oddali, nie musiałam nic płacić :) Kurczę, w sumie nie odpowiedziałam tak wprost na Twoje pytanie. Zainteresowałam się dzięki znajomym, ale dlaczego? Podejrzewam, że potrzebowałam zawsze czegoś radosnego w życiu, czegoś, co każdego dnia będzie mu nadawać kolorów, w czym znajdę odniesienie do każdej sytuacji życiowej - Bollywood w dużej mierze mi na to pozwala. Dodaje mi koloru, skłania do drobnych zmian w życiu i charakterze i to zmian na lepsze.

Wydaje mi się, że wiele osób kojarzy Bollywood z kiczem. Gdyby miała przekonać takiego kogoś, że wcale tak nie jest, co byś mu powiedziała?
Zależy, co kto rozumie pod pojęciem kiczu. Ja jestem wprost niemożliwą romantyczką i uwielbiam takie historie. Jednak nie każdy film bollywoodzki ukazuje romans, wiele przedstawia trudną sytuację społeczną, problemy zdrowotno-psychiczne (słynny „My Name Is Khan” tak dla przykładu), porusza kontrowersyjne tematy (np. nękanie muzułmanów w USA po 11 września i wrzucanie wszystkich do jednego worka wraz z terrorystami). Trzeba tylko wiedzieć, co obejrzeć i co komuś polecić, by trafić w jego gusta. Poza tym kultura indyjska i wierzenia są dość specyficzne. Póki się nimi nie zainteresujesz i nie spróbujesz zrozumieć wszystkich obrządków, trudno będzie przekonać Cię do czegokolwiek. Szczególnie jeśli uważa się to kino za kiczowate - nie zaprzeczę temu, gdyż to prawda, jest w nim kicz. Tylko dla mnie jest go o wiele mniej, niż znajdzie osoba ie przepadająca ta sekwencjami tanecznymi, mnóstwem kolorów i muzyką w tych klimatach. Najłatwiej więc chyba byłoby mi odwołać się do tematyki i do tego, jak bardzo na mnie działają te filmy.

Czym poza tym, co już wymieniłaś, jeszcze się interesujesz?
Henio (fot. archiwum prywatne)
Poza czytaniem i kulturą indyjską interesuję się, tak jak mówiłam wcześniej, pisaniem. A poza tym... jestem na medycznych studiach, konkretnie na fizjoterapii i przyznam się, że w sumie od wielu lat coś mnie w medycynie pociągało. Planowałam co prawda kierunek lekarski, wyszła fizjoterapia, ale może to i dobrze - anatomia tutaj jest wystarczająco trudna do ogarnięcia, więc nawet nie chcę myśleć, jak wiele nauki mają przyszli lekarze. W samej dziedzinie fizjoterapii bardzo, ale to naprawdę bardzo wciągnęłam się we wszystkie zabiegi fizykoterapeutyczne, tj. krioterapia, naświetlanie promieniowaniem UV i podczerwonym, hydroterapia, elektroterapia, lasery. To naprawdę interesujące, jak bardzo można takimi zabiegami pomóc i jak obszerne mogą mieć działanie. Co jeszcze mnie interesuje? Tenis ziemny! Och, tak! Tak bardzo kocham ten sport. Jakbyś znała kogoś z Warszawy w wieku 20-25 lat, kto chciałby pograć w tenisa, to daj mi znać, bo od ponad 2 lat nie mam z kim grać, a zajęcia indywidualne z trenerem (najlepszym pod słońcem!) kosztują zdecydowanie zbyt dużo. Przyznam Ci się też, że dzięki studiom polubiłam pływanie. Nie przepadam jedynie za zapachem chloru, ale samo pływanie na basenie bardzo mi się podoba.

Czy jest jakiś kolor, którym mogłabyś opisać siebie?
O rany, musiałabym chyba wymieszać kilka i sprawdzić, co z nich wyjdzie. Mam dni typowo depresyjne, kiedy pomalowałabym wszystko na czarno. Mam takie, w których potrzebuję przyjaciół i sama chcę być przyjacielem dla innych, więc te pokryłabym błękitem. Czasami z kolei idę ulicą i uśmiecham się sama do siebie lub do muzyki, której akurat słucham (tutaj znowu mam na myśli głównie soundtracki z filmów bollywodzkich, w których wiele piosenek jest tak radosnych, że trudno nie wpaść w dobry humor) i pomalowałabym wtedy świat żółtą farbą - jak radość, nie jak zazdrość. Dla tej znalazłabym mieszankę żółci z czerwienią w formie naprzemiennych pasków, bo kolor pomarańczowy słabo mi pasuje. I w końcu zostaje zielony, który kojarzy mi się z nadzieją, którą żyję każdego dnia i fiolet, który najbardziej odpowiada mojej wenie. Więc chyba mogłabym podsumować ten wywód stwierdzeniem, że jest mi zielono, ale z domieszką fioletu

Takiej odpowiedzi jeszcze od nikogo nie otrzymałam :) Skąd wziął się pomysł na bloga Książkowe "kocha, nie kocha"?
Wielokrotnie rozmawiałyśmy z Martyną, współprowadzącą bloga, o książkach, które lubimy. Odkryłyśmy, że mamy podobne gusta i że możemy sobie nawzajem polecać książki. W końcu zaczęły nam z tego wychodzić mini-recenzje. Akurat w lutym odkryłam blogi recenzenckie poprzez portal Lubimy Czytać. Zaczęłam czytać kilka z nich i pomyślałam, że w sumie skoro recenzujemy książki dla siebie, to dlaczego miałybyśmy nie podzielić się z innymi? Tak powstało Książkowe "kocha, nie kocha", oczywiście po dłuższym czasie spędzonym na szukaniu pierwszego szablonu (dopiero kolejny był pracą autorską i od tego czasu używamy tylko takich projektów, a że nad grafiką głównie pracuję ja, to Martyna w większości dba o to, by całość wyglądała schludnie i zachęcająco) i tworzeniu ogólnego zarysu bloga.

I, jak rozumiem, sprawia Ci to przyjemność? Pisanie, dzielenie się swoimi opiniami z innymi?
Gdyby nie sprawiało mi to przyjemności, dawno odeszłabym z bloga :) Czasami jest to męczące, gdy wiem, że muszę zmieścić się w terminie dla danego wydawnictwa, które mi zaufało i przysłało jakiś egzemplarz recenzencki, a ja padam na twarz każdego dnia po zajęciach na uczelni i mimo że chciałabym się wyspać, „muszę” czytać książkę, by się wyrobić. Jednak gdy potem o tym myślę, widzę w tym same plusy, bo gdybym nie miała nad głową siekiery, to bym czytała znacznie mniej i miałabym przez to gorsze samopoczucie. A tak wiem, że nie siedzę bezczynnie. I jakby nie było, pisanie recenzji w jakiś sposób też wyrabia warsztat i kształtuje pogląd na wiele spraw, otwiera oczy na niektóre błędy w książkach. Dzięki blogowi i recenzowaniu stałam się o wiele bardziej krytyczna wobec tego, co czytam, co wychodzi mi na dobre, bo nie kupuję wszystkiego jak głupia, tylko porządnie się zastanawiam, czy nie będzie lepiej, jeśli zaryzykuję z wypożyczeniem książki w bibliotece, zamiast wydawać na nią nawet 6 zł na wyprzedaży (miałam tak ostatnio z „Furiami”).

Czy na początku, rozpoczynając pisanie bloga, wzorowałaś się na kimś konkretnym, czy pisałaś tak, jak Ci się wydawało, że jest dobrze?
Nie wiedziałam wtedy, kto w tym recenzenckim świecie jest wzorem, a kto nie, więc chciałam być dobra dla samej siebie. Recenzje miały podobać się przede wszystkim mnie samej, a dopiero potem innym, bo jeśli nie umiem dotrzeć do siebie, to jakim cudem mogę przekonać nowe osoby do zapoznania się z lekturą albo też do rzucenia jej w kąt?

I możesz powiedzieć, że dotarłaś do siebie?
W większości recenzji tak. Nie chcę zabrzmieć jak Narcyz, jednak staram się nie publikować recenzji, które nie podałyby mi konkretnych zalet i wad książki, tylko po prostu stwierdziły, że jest niesamowita albo do kitu. Jednocześnie denerwuje mnie, gdy książka mnie nie ruszyła ani trochę, ale nie mogę powiedzieć, że jest zła. Nie lubię takich pośrednich ocen i opinii - są dla mnie jednoznaczne z odpowiedzią „nie wiem” na pytanie o to, czy chcesz jajecznicę na śniadanie.

W jakim kierunku chciałabyś, by blog współprowadzony przez Ciebie się rozwijał? Myślałaś o usamodzielnieniu się?
Bardzo możliwe, że jakoś na wiosnę zostanę na blogu sama. Martyna ma mieć pracę w Anglii i wyjeżdża, więc blog zostaje na mojej głowie. Rozważę może, czy kogoś nie przyjąć dodatkowo, bo studia w tym semestrze dają mi w kość, a nie chcę, by to zaszkodziło blogowi ani też w drugą stronę – by prowadzenie bloga odbiło się na moim „być albo nie być” na studiach. Niemniej nawet, jeśli Martyna wyjedzie do Anglii, zawsze będzie miała otwarte drzwi do bloga. Tworzyłyśmy go razem od podstaw, zbliżył nas ze sobą i nie pozwolę nikomu odebrać jej tego miejsca.

Co powiedziałabyś osobom, które chcą zrezygnować z prowadzenia bloga z powodu nawału zajęć w danej chwili?
Powiedziałabym, by spróbowały i tak go prowadzić. Recenzowanie książek nie musi wiązać się ze zdobywaniem egzemplarzy recenzenckich u wydawnictw i opiniowaniem ich w konkretnym terminie. Można wybrać się do biblioteki, gdy wie się z góry o nadchodzącym czasie wolnym od nauki i obowiązków i wtedy wypożyczyć kilka książek. Dodatkowo można napisać w wolniejsze dni kilka recenzji i umieszczać jedną co 3 lub 4 dni, może nawet nieco rzadziej na blogu, byleby pozostać jakkolwiek aktywnym. Ewentualnie recenzje na blogu mogą pojawiać się dwa razy w miesiącu i wtedy mnie by aż kusiło, by pisać co nieco ogółem o książkach, ale nie w formie recenzenckiej, tylko bardziej w formie artykułu, felietonu, ewentualnie moich wymyślań na konkretny literacki temat. Ups, chyba nawet zdradziłam Ci się z jednym z moich planów na najbliższe miesiące :)

W takim razie nie pytam już o nic więcej. Dziękuję Ci bardzo za rozmowę i liczę, że nie porzucisz bloga oraz dalej, w miarę swoich możliwości, będziesz go rozwijać :)
Na pewno go nie zostawię. Zbyt wiele dla mnie znaczy. Dziękuję Ci ślicznie za rozmowę. W końcu wiem trochę o osobie, która ma tak zbliżony do mojego nick :) A więc Czytelnicy, od dziś łatwiej może Wam być nas rozróżniać!

Nathalie Ross (fot. archiwum prywatne)

Nathalie, jak już wiecie, prowadzi bloga Książkowe "kocha, nie kocha", na którego serdecznie Was zapraszam i mam olbrzymią nadzieję, że razem ze mną życzycie jej, żeby była z nami jak najdłużej :)


A co w kwietniu? To trudne pytanie, bo, jak widzicie, z tą odsłoną ledwo się wyrobiłam. A wszystko przez moje lenistwo... Postaram się mimo wszystko coś dla Was wymyślić, Słonka moje kochane